niedziela, 26 czerwca 2011

Nafaszerowany :))

Jestem łasuchem. Do tego leniwym ;) Lubię zajadać się pysznościami, najlepiej przyrządzonymi przez kogoś innego ;)) choć w gruncie rzeczy gotować również lubię - najbardziej dania proste, niewymagające ogromu czasu czy pracy (no i żeby jeszcze kuchnia sama się później sprzątała...). Z racji, iż dawno nie wrzucałam na bloga żadnego "obiadowego" posta, dziś chcę opowiedzieć i pokazać Wam, co kilka godzin temu wpadło mi do brzuszka ;))

Uwielbiam dania na bazie mąki (niestety ;)) - kopytka, pierogi, kluski, naleśniki... i właśnie te ostatnie były bazą mojego dzisiejszego obiadu. Poniżej przepis na naleśniki z farszem na bazie szynki i pieczarek :)

Mój sposób na ciasto naleśnikowe:

Do wysokiego garnka wsypuję ok. pół kilo mąki, zalewam litrem mleka, miksuję. Wbijam dwa jajka, wsypuję płaską łyżeczkę soli, wlewam ok. 2 łyżki oleju i ok. pół szklanki wody mineralnej gazowanej, ponownie miksuję. Odstawiam ciasto do napowietrzenia na około 30 minut (napowietrzone, czyli po prostu odstane, lepiej się smaży). Smażę na odrobinie masła / oleju kokosowego. Z podanych proporcji wychodzi około 30 średniej wielkości naleśników (zawsze smażę więcej - lubię je o każdej porze i w każdej formie, np. na śniadanie z nutellą, na obiad z farszem warzywnym, na kolację z serem białym na słodko ;)).

Pora na farsz:

Potrzebujemy pieczarek, cebuli, szynki, kukurydzy i sera żółtego. Wszystkie składniki (no może oprócz kukurydzy ;)) kroimy w kostkę bądź przepuszczamy przez maszynkę o grubych oczkach.


Szklimy cebulę na łyżce margaryny. Następnie wrzucamy zmielone pieczarki, dusimy do niemal całkowitego odparowania wody. Doprawiamy (ja wrzuciłam jedną kostkę drobiową Knorr i wsypałam łyżeczkę pieprzu). Dorzucamy szynkę i kukurydzę, dusimy przez kolejną minutę. Mieszamy, odstawiamy.

Na połowę naleśnika nakładamy odpowiednią ilość farszu, posypujemy serem żółtym (dzięki któremu nasze dzieło się nie rozsypie)...


... nakrywamy farsz drugą połową naleśnika, wierzch ponownie posypujemy serem (tym razem dla dekoracji ;)). Układamy naleśniki na blasze...


...  i wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 200 stopni C, na termoobieg, na około 10 minut. Miłośnikom przypieczonego sera polecam pod koniec pieczenia uruchomić górne grzałki. Gotowe!


Ja lubię wcinać takie nafaszerowane naleśniki z... keczupem ;) lub oliwkami. Już jedna sztuka syci na długo. Składniki farszu możecie dowolnie modyfikować. Powyżej przedstawiłam akurat swój ulubiony wariant, ale możliwych kombinacji jest co niemiara. Zastanówcie się, jaka wersja mogłaby posmakować Wam najbardziej i... do dzieła! Ale zanim uciekniecie do kuchni napiszcie, czym nafaszerujecie swojego naleśnika ;))

piątek, 24 czerwca 2011

Wróciłam :)))

Trwało to kilka dni. Odliczałam czas będąc na przymusowym odwyku internetowym. Na szczęście znowu jestem online! :))) Mam masę pomysłów na nowe posty. Niestety muszę się wstrzymać z ich realizacją jeszcze na dzień lub dwa - sesja mnie dopadła, jutro zaczynam... i zazdroszczę tym z Was, które są już po :) Ale żeby dalej nie pozostawiać bloga samemu sobie odwracam na moment wzrok od notatek i wrzucam zdjęcia nowych nabytków - z czasem każdy z nich na pewno doczeka się własnego posta :) część być może jeszcze przed kolejnymi, lipcowymi egzaminami ;))

Po pierwsze: sztyft antycellulitowy Thiomucase, który otrzymałam od firmy Almirall do przetestowania i zrecenzowania. Propozycja współpracy wyniknęła z tego, że Almirall dopiero wchodzi na polski rynek, kampania rusza. Sama dowiedziałam się o istnieniu tej marki dopiero z maila od ich przedstawicielki, więc jestem tym bardziej ciekawa, co to sztyftowe cudo potrafi :) Narazie powiem jedno - pachnie jak pół gorzelni ;)) Uffff!


Po drugie: SkinFood Salmon Darkcircle Concealer Cream, czyli słynny już "łososiowy" korektor pod oczy :) Nowy, nabyty drogą kupna od koleżanki właściwie przez przypadek, czy raczej szczęśliwe zrządzenie losu ;)) Odcień #1.


Po trzecie: Eyes Lips Face, czyli popularny E.L.F. (KLIK) :)) Jakiś czas temu popełniłam u nich spore zakupy. Skusiłam się na róż, puder Complexion Perfection, połyskującą paletkę do oczu, trzy żelowe eyelinery, lusterko do torebki i sztuczne rzęsy.
E.L.F. to niskie ceny i ponoć całkiem niezłe kosmetyki (zwłaszcza z linii Studio, na którą się zdecydowałam). Te pierwsze faktycznie rewelacyjne, a co do jakości samych produktów - wkrótce zweryfikuję te pogłoski ;)


Relacje z testów wkrótce :)) A tymczasem pozdrawiam znad notatek dotyczących wartościowania pracy, ech... ;)

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Wrrrr...

Ostatnio na moim blogu nastąpił chwilowy przestój. W ostatnich dniach wiele się działo (m.in. byłam na weselu znajomych ;)), zabrakło mi czasu na blogowanie... Dzisiaj chciałam do Was wrócić z nową mocą, ale spotkała mnie niemiła niespodzianka - umowa na Internet mi wygasła! Wrrrrr... Jestem więc offline, o czym informuję Was z cudzego, udostępnionego mi na chwilę komputera ;) Biegnę podpisać nową umowę i jako człowiek uzależniony od Internetu modlę się, żeby szybko przywrócono mnie do wirtualnego świata ;)) Do zobaczenia!

wtorek, 14 czerwca 2011

Home sweet home ;))

No i mnie dopadło ;)) Marylinda, autorka bloga Marylinda-s blog (KLIK) wywołała mnie do tablicy tagiem "Jak mieszkają Twoje kosmetyki?" :)

Pozwólcie, że najpierw przedstawię jego zasady:

1. Pokaż na zdjęciach, jak przechowujesz swoje produkty do pielęgnacji, makijażu, lakiery i perfumy -  nie ma w tym zakresie żadnych ograniczeń. Wprowadź wirtualne czytelniczki do wszystkich zakamarków, w których zamieszkują Twoje kosmetyki - do łazienki, toaletki, a może nawet lodówki ;)
2. Napisz, kto Cię otagował.
3. Przekaż tag 10-ciu kolejnym blogerkom i poinformuj je o tym w komentarzu pod ich najnowszą notką.
4. Poinformuj osobę, która Cię otagowała o Twojej odpowiedzi na ten tag (np. poprzez zamieszczenie odpowiedniego komentarza z linkiem do Twojej notki na jej blogu).

Cóż zrobić ;)) Zapraszam Was na spacer po mieszkaniach moich mazideł i innych urodopoprawiaczy :)

(foto: linkpolska.com)

Zacznijmy od łazienki. Nad umywalką mam wiszącą szafkę z lustrami. W niej trzymam artykuły pierwszej potrzeby ;)) czyli między innymi: kremy, kosmetyki do demakijażu, żel do mycia twarzy, peelingi, maseczki, antyperspirant, zmywacz do paznokci, patyczki kosmetyczne, pędzle do makijażu, kilka gumek do włosów...


Na wannie również znajdziecie artykuły niezbędne - tym razem do pielęgnacji ciała i włosów :) szampony, odżywki, maski, żele, płyny do kąpieli, peelingi, kosmetyki z filtrem UV, oliwki, balsamy, masażery...


Oprócz tego mam w łazience białą komodę z Ikei i kuferek kosmetyczny...


Zacznijmy od komody. W pierwszej szufladzie trzymam suszarkę, prostownicę, czepki kąpielowe, gumki i spinki do włosów, plastry do depilacji... dlatego darowałam sobie fotografowanie zawartości ;) Za to mogę otworzyć przed Wami kolejne dwie szuflady, które zawierają potężne zapasy szamponów, odżywek do włosów, żeli, mydeł, płynów do kąpieli, balsamów i oliwek do ciała... Z racji, że szuflady nie wysuwają się w stu procentach, na zdjęciach nie widać wszystkiego. Wiem, nieuleczalny chomik ze mnie... Beznadziejny przypadek :]



Może lepiej opuśćmy łazienkę ;)) Kuferek zaprezentuję Wam już poza nią. Nie jestem dumna z jakości tych zdjęć - nijak, pomimo wielu prób, nie mogłam zrobić lepszych :( No ale przejdźmy do rzeczy :) Kuferek, czy raczej kufer ;) prezentuje się następująco...


Co jest w środku? Kolorówka, której częściej bądź rzadziej używam do wykonania makijażu + trochę zapasów.


Jak widzicie, w kufrze trzymam podkłady (mineralne i drogeryjne), pudry, róże, rozświetlacze, cienie w paletkach, kredki, tusze, bazy pod makijaż itp. Poniżej zamieszczam zbliżenia, żebyście mogły lepiej przyjrzeć się zawartości.




Szukając domu dla kolorówki zdecydowałam się na duży kuferek, bo uznałam, że to świetne rozwiązanie - kosmetyki można odpowiednio posegregować, nic się nie miesza, wszystko się mieści :) Co prawda nigdzie go ze sobą nie noszę, ale potencjalną mobilność również poczytuję mu na plus ;)

Zapraszam dalej - do mojego salonu, a konkretniej do komody, na której stoi telewizor. W pierwszej szufladzie - oprócz rzeczy nie mających nic wspólnego z kosmetykami - trzymam produkty związane z pielęgnacją i malowaniem paznokci. Podzieliłam je na dwie części:


Czerwone pudełko to lakiery rzadko przeze mnie używane bądź zapasowe egzemplarze moich ulubionych emalii oraz akcesoria. Czarne zawiera natomiast lakiery, których używam relatywnie często, odżywki, wysuszacz oraz podręczny zestaw najpotrzebniejszych akcesoriów: pilnik papierowy, pilnik metalowy, patyczek do skórek, korektor do lakieru :)


Druga szuflada salonowej komody to posegregowane, zgromadzone przez lata (drogą zakupów i wymianek) sample mineralnych podkładów, cieni, korektorów, różów, rozświetlaczy... Zapasowe pędzle, zapasowe bigi ulubionych produktów... Ufffff.


Trzecia szuflada to - jak może same zauważycie - mieszkanie dla moich niemieckich nabytków (i nie tylko). Perełki i sole do kąpieli, maseczki w saszetkach. Rolka folii kosmetycznej do zabiegów antycellulitowych / ujędrniających. Zapasy: woda termalna, kremy do rąk, peelingi...


Ufffffff po raz kolejny :]

I jeszcze jedno miejsce. Chodźcie do pokoju obok ;) Tam, w meblach, mieści się moja ukochana, magiczna szuflada. Mój pachnący skarbiec. Pokazywałam go Wam już kiedyś :) Obecnie zawartość kształtuje się tak:


Część zapachów zdążyłam już zrecenzować (wszystkie opisy znajdziecie pod etykietą "Perfumy"). Lubię tę robotę ;) Na szczęście nadal sporo przede mną :))

Dopiero podczas tworzenia tej notki dotarło do mnie, ile ja tego wszystkiego mam... Na codzień tak tego nie odbieram. Lubię mieć wybór. Duży wybór ;)) Myślę, że całkiem nieźle panuję nad tym różnorodnym zbiorem (i nad sobą ;)). Ale wiem jedno - projekt denko zdecydowanie się przyda... :] Przecież muszę zrobić miejsce na nowe zapasy ;)))


Jak już napisałam, tag przywędrował do mnie od Marylindy :) Z racji, że też lubię podglądać, jak urządzili się inni, ochoczo taguję kolejne osoby :)) Do tablicy - w kolejności alfabetycznej - wywołuję:

1. April, autorkę bloga April's Station - KLIK
2. Cammie, autorkę bloga No to pięknie! - KLIK
3. Dominikę, autorkę bloga Pachnące blogowanie - KLIK
4. Hexxanę, autorkę bloga Tysiąc jeden pomysłów i pasji - KLIK
5. Idalię, autorkę bloga Idalia bloguje - KLIK
6. Maus, autorkę bloga Co sroce w oko wpadnie - KLIK
7. MizzVintage, autorkę bloga mojaKOSMETYKOmania - KLIK
8. Pannę Joannę, autorkę bloga W świecie Panny Joanny - KLIK
9. Siulkę, autorkę bloga Siulka - KLIK
10. Urban, autorkę bloga The Urban State of Mind - KLIK

Lecę informować ;))

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Thelma i Louise ;))

Sezon wiosenno - letni w pełni. Kiedy szaleć z ubiorem, makijażem czy kolorem paznokci, jak nie teraz? :)) Letni look rządzi się swoimi prawami. I mnie udzieliła się ta atmosfera, zaszalałam ;) Jakiś czas temu zgarnęłam z szafy Essence słynne już Nail Art Twins, czyli zestaw dwóch lakierów, na który składają się: kremowa baza oraz bezbarwny top, w którym zatopiono mnóstwo błyskotek. Jeśli ktoś ma ochotę tylko na jeden z nich informuję, że emalie te można nabyć osobno. Ja wzięłam oba - w końcu to bliźniaki, nie chciałam ich rozdzielać ;)) Możemy wybierać pomiędzy parami w odcieniu różu, fioletu, srebra oraz błękitu. Mój wybór padł na duet w kolorze fioletu (nie mogło być inaczej... :)), czyli bazową Thelmę i nawierzchniową Louise ;))


Bliźniaki grzecznie czekały na swoją kolej. Kilka dni temu w końcu zdecydowałam się po nie sięgnąć. Nałożyłam na paznokcie ochronną odżywkę (czyli jak zazwyczaj: Nail Tek Foundation II + Intensive Therapy II), następnie położyłam dwie warstwy kolorowej bazy, a na to warstwę naszpikowanego błyskotkami lakieru nawierzchniowego. Całość skropiłam wysuszaczem Dry&Shine z Inglota. Zobaczcie efekt (proponuję klik na zdjęcie w celu jego powiększenia) :)



Taki manicure mocno rzuca się w oczy ;) Odbija światło, migocze. Ja jestem na tak! Pod warunkiem, że to jedyny mocny element looku. To jednak kwestia gustu, każdy ma na ten temat własne zdanie, więc pozwólcie, że przejdę do omówienia właściwości samych lakierów :)

Numer 1, czyli kolorowa baza, to lakier bardzo kremowy, dość gęsty. Dwie warstwy dają stuprocentowe krycie. Aplikacja jest dość bezproblemowa, pędzelek wygodny. Lakier czasami lekko smuży, jednak glitterowa warstwa niweluje ewentualne niedociągnięcia.

Numer 2, czyli top, to masa błyskotek zatopiona w jakby żelowym, bezbarwnym lakierze. Emalia jest gęsta, nie rozlewa się po paznokciu. Jedna warstwa wystarczy, by pokryć całą płytkę brokatem i fioletowymi drobinami :)

Koszt: około 8-9 złotych za sztukę (nie pamiętam dokładnie). Pojemność każdego z lakierów: 10 ml.

Trwałość tego duetu jest zadowalająca. 3 - 4 dni bez odprysków, startych końcówek itp. :) Później odpryskuje, zapewne ze względu na ilość warstw. Zmywanie? Katorga! ... Na nic zdawało się kilkusekundowe dociskanie do paznokcia wacika nasączonego zmywaczem... Żeby pozbyć się bliźniaków z paznokci, musiałam się nieźle natrzeć i namachać. Ile wacików i zmywacza zużyłam w tym celu - nie zliczę. Może macie jakiś sekretny sposób na zmywanie tego typu lakierów? Chętnie się dowiem, zwłaszcza, że zamierzam raz na czas sięgnąć po Nail Art Twins :) W planach mam również sprawdzić, jak ten brokatowy top zaprezentuje się chociażby na którymś z moich różowych lakierów (niekoniecznie tej samej marki). Może nawet Wam pokażę ;))

piątek, 10 czerwca 2011

Kocie oczy :)))

Czy jest wśród nas choć jedna kobieta, która nie marzy o firance długich, wyrazistych rzęs? Jeśli tak - ręka w górę! Hmm... zero zgłoszeń? Tak myślałam ;)) Nie jestem wyjątkiem. Testuję różne maskary, sięgam po bazy pod tusz, pielęgnuję rzęsy olejkami, łykam suplementy, zazdroszczę dziewczynom obdarzonym przez naturę rzęsiskami do nieba, wzdycham na widok pięknych (choć niekoniecznie naturalnych) wachlarzy rzęs, spod których patrzą na nas aktorki, piosenkarki, modelki...

(foto: looksus.pl)

Kiedy na Gruperze zobaczyłam ofertę: 99 zł zamiast 240 zł za przedłużanie rzęs metodą 1:1, moje serce zabiło mocniej ;) Kliknęłam! Zabiegowi poddałam się kilka dni temu. Dzisiaj chcę pokazać Wam efekt :)

Do salonu pojechałam niemal saute. Lekki podkład na twarzy, zero makijażu oczu. Soczewki kontaktowe schowane do pojemnika. Przebrnęłam przez formalności i krótki wywiad z recepcjonistką, po czym przeszłam do odpowiedniego gabinetu. Przedłużanie trwało niespełna półtorej godziny. Cały ten czas leżałam na wznak. Kosmetyczka najpierw podkleiła mi dolne rzęsy, pod oczami położyła mi nasączone nawilżającym preparatem płatki, a następnie kazała zamknąć powieki. Usiadła za moją głową i... zaczęło się. Nieznanym mi sposobem do każdej mojej rzęsy doklejała po jednej jedwabnej. Ich długość ustaliła według własnego uznania, opierając się na doświadczeniu i biorąc pod uwagę moją prośbę, by nie zrobiła ze mnie divy w stylu dramatic ;) Procedura momentami była lekko nieprzyjemna - doznawałam uczucia, jakby ktoś cienkim drucikiem lekko nakłuwał mi powieki. Na szczęście takich chwil było jak na lekarstwo. Zabieg w większości był neutralny, zupełnie bezbolesny. Musiałam walczyć, by nie zasnąć ;)) Kiedy dzieło zostało ukończone dostałam pozwolenie na otwarcie oczu. Przez sekundę myślałam, że nie dam rady! Powieki były ciężkie... sama nie wiem, czy to z powodu ogarniającej mnie senności, czy dzięki ciężarowi nowych rzęs ;) Na szczęście to było tylko złudzenie. Otwarłam oczy, oprzytomniałam i spojrzałam w lustro. Pierwsza reakcja to szok... który na szczęście szybko przerodził się w samozachwyt ;)) Zero opuchlizny, zaczerwienienia, efekt od razu jak malowany :))

Specjalnie dla Was zrobiłam zestawienie. Zdjęcia PRZED - rzęsy saute. Zdjęcia PO - rzęsy saute po zabiegu przedłużania (brak tuszu! tylko kreska). Zobaczcie :))




Jak dla mnie - rewelacja ;)) A pamiętacie może, jak pokazywałam Wam odżywko-bazę do rzęs DiorShow Maximizer? KLIK. Wykorzystałam zdjęcia z tamtego posta i zestawiłam je z aktualnymi. Na górze fotki rzęs pomalowanych bazą oraz wydłużającym tuszem, na dole przedłużonych rzęs bez makijażu:



Już żałuję, że nie zachowam efektu przedłużania na zawsze ;) Do zadowolenia z wyglądu dochodzi zadowolenie z wygody. Jedwabnych rzęs się nie maluje! (jaka to oszczędność czasu! :)) Zaszkodziłby im nie tyle sam tusz, co demakijaż (pocieranie, naciąganie, wpływ tłustych preparatów na klej...). Eyelinery i cienie należy zmywać ostrożnie, tak by nie narażać nasady rzęs na uszkodzenia mechaniczne. To właściwie jedyne ograniczenie. Długotrwałego kontaktu rzęs z wodą (np. na basenie) czy bardzo wysokich temperatur mogących nie dopuścić do stuprocentowego wyschnięcia kleju (np. w saunie) należy unikać jedynie przez 24 godziny od zabiegu.

Pełen efekt ma utrzymać się przez około 4 tygodnie. Później rzęsy zaczną wypadać (razem z naturanymi, zgodnie z cyklem ich wzrostu). Oczywiście nie zamierzam nosić rzęs z miejscowymi, wyraźnymi ubytkami ;) Kiedy tylko zacznę je tracić, pójdę do salonu na profesjonalne ściąganie za pomocą specjalnego preparatu (koszt to około 30 złotych). Chętnie zafundowałabym sobie uzupełnianie, ale... to ciut za droga impreza :) Poza tym nie chcę narażać swoich naturalnych rzęs na nadmierne obciążenie i ewentualne zniszczenia. Mam nadzieję, że jeden miesiąc nie wywoła wśród nich spustoszenia :) Po jego upływie zdam Wam relację z przebiegu "wypadania" i tego, co nastało po zdjęciu jedwabnych wachlarzy ;) A póki co cieszę się ze swoich kocich oczu :))

Pozdrawiam mrugając zalotnie ;))

środa, 8 czerwca 2011

Słodko - gorzkie... :)

Czerwiec. Mój ulubiony miesiąc :) głównie dzięki temu, że dni są zazwyczaj długie, słoneczne i ciepłe. Ostatnio aż za ciepłe - przynajmniej na południu Polski ;) Upał, duchota, ciężkie powietrze... W takich warunkach każdy szuka sposobu na ochłodzenie. Ja już mam kilka swoich patentów :) Przewiewne ubrania, schłodzona woda mineralna z cytryną i miętą, lody, świeże owoce...

(foto: stokrotkapremium.pl)

Truskawki, czereśnie, borówki, mandarynki... Te ostatnie upodobałam sobie zwłaszcza pod postacią... perfum :)) Mandarynkowy, gorzkawy aromat okraszony ziołami. Ideał na gorące lato. Guerlain Aqua Allegoria - Mandarine Basilic :)


Nuty zapachowe:
nuta głowy - zielona herbata, bluszcz, klementynka, czerwona pomarańcza, kwiat pomarańczy
nuta serca - mandarynka, bazylia, piwonia, rumianek
nuta bazy - ambra, drzewo sandałowe.

Z pewnością nie jest to kompozycja rzucająca na kolana swą głębią ;) Jest raczej płaska, jednostajna, ale w tym przypadku zupełnie mi to nie przeszkadza. Mandarine Basilic to zapach świeży i lekki. Wyobraźcie sobie woń dojrzałej, słodkawej mandarynki, gorzkiej skórki pomarańczowej i świeżo posiekanych, aromatycznych liści bazylii. Jeśli Wam się udało, to już wiecie, jak pachnie posiadany przeze mnie wariant Aqua Allegorii :)) 

W gruncie rzeczy jestem miłośniczką perfum mniej lub bardziej słodkich. W większości są one jednak dość otulające, czego przy temperaturach rzędu 30 stopni mogłabym nie wytrzymać ;) Natomiast za typowymi, ozonowymi "świeżakami" nie przepadam... Owocowo - ziołowa woda toaletowa Mandarine Basilic jest wówczas idealną alternatywą. Pachnie naturalnie i nietypowo. Nie przypomina typowo letnich, wodno - powietrzno - ogórkowych perfum. Nie jest chemiczna ani migrenogenna. Jej trwałość oceniam raczej nisko - zapach ulatnia się po około 3 godzinach, wymaga reaplikacji. Dlatego w torebce zawsze mam atomizer z odlewką :)


W związku z ową trwałością (czy raczej jej brakiem) i koniecznością dopsikiwania się wydajność nie zachwyca. Zważając jednak na fakt, że za swój 125 ml flakon (!) zapłaciłam 210 zł (czyli niewiele, jak za EDT znanej i cenionej marki) - da się przeżyć :) Kupowałam na Allegro, u jednego z zaufanych i sprawdzonych Sprzedających. W ofercie dostępne są również mniejsze, 75-ml flakony. Moja ogromna flacha wystarczy mi minimum na trzy sezony. Drugi z nich właśnie jest w toku ;)

AA Mandarine Basilic kojarzy mi się z poprawiającą nastrój, orzeźwiającą mgiełką. Cudne, słodko - gorzkie, uszlachetnione bazylią perfumy w sam raz na upalne lato :) Podzielcie się ze mną swoimi zapachowymi ulubieńcami na gorące, czerwcowe dni! Jestem bardzo ciekawa, co wówczas wybieracie :))

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Musowo ;))

Od niemal trzech lat jestem wierna podkładom mineralnym - tym stuprocentowym, nie mającym nic wspólnego z dostępnymi w polskich drogeriach pseudominerałami. Niedawno zapowiedziałam, że na moim blogu pojawi się cykl postów związanych z kosmetykami mineralnymi - przygotowania trwają :)) A tymczasem... niepohamowana ciekawość sprawiła, że owe minerały zdradziłam ;) Wszędzie pełno zachwytów pod adresem podkładu Revlon ColorStay - zapragnęłam sprawdzić jego działanie na własnej skórze. Kupiłam klasyczny fluid oraz... mus :) o którym chciałabym Wam teraz opowiedzieć.

(foto: pinkmelon.de)

Jak brzmią obietnice? Pozwólcie, że nieco sparafrazuję i streszczę Wam opis widniejący w katalogu KWC na stronie wizaż.pl:

Revlon ColorStay Mineral Mousse to miks delikatnej konsystencji musu oraz trwałości gwarantowanej przez technologię ColorStay. Wygładza cerę i zapewnia matowe wykończenie makijażu. Jest łatwy w aplikacji. Nie tworzy efektu maski. Dzięki lekkiej formie nie obciąża nawet tłustej skóry. Zapewnia mocne krycie i trwałość makijażu aż do 16 godzin. Zawiera filtr ochronny SPF 20. Oparty jest na bazie mineralnej, na którą składają się mające dobroczynny wpływ na cerę: różowy kwarc, masa perłowa oraz topaz. Mus ColorStay nie zawiera talku oraz parabenów.

Skład kosmetyku i więcej szczegółów na jego temat znajdziecie TUTAJ.


Na wstępie pragnę wyjaśnić, że owo "mineral" w nazwie to wyłącznie chwyt marketingowy ;) bo w składzie minerałów jest jak na lekarstwo. Mogłabym zgodzić się ze stwierdzeniem "na bazie minerałów", ale "mineralny"? Phi ;))

Swoje kosmetyki Revlon ColorStay kupiłam na Allegro. Tam ich cena jest o 50% niższa, niż stacjonarnie! Za 30-ml tubkę musu zapłaciłam około 30 złotych. Brawo za higieniczną i ergonomiczną formę opakowania :)


Spośród sześciu dostępnych odcieni wybrałam najjaśniejszy 030 - Light (gdzieś obiło mi się o uszy, że istnieje jeszcze 010 Pale, jednak nie znalazłam żadnych informacji na ten temat...). Zobaczcie, jak Light prezentuje się na dłoni:



Jak dla mnie - strzał w dziesiątkę :)) Numer 030 to kolor z żółtymi podtonami. Dość jasny, aczkolwiek może niewystarczająco dla bladolicych. Niewielki wybór odcieni to chyba największa wada drogeryjnych podkładów... Dla mnie Light jest aktualnie kolorem idealnym, powoli zbliżającym się do granicy zajasności ;) Wraz z rozkwitem lata i pojawieniem się opalenizny będę potrzebowała ciemniejszego odcienia.

Przed pierwszym użyciem polecam mocno wstrząsnąć tubką - na początku wycisnęłam z niej coś w rodzaju fluidu. Na szczęście to zdarzyło się tylko raz :) Generalnie konsystencja Mineral Mousse jest dość zwarta i lekka. Kosmetyk łatwo się rozprowadza, nie jest tępy, nie zostawia smug. Dużym i bardzo pozytywnym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że mus Revlona rzeczywiście daje matowe wykończenie. Dodam, że mat ten nie jest płaski czy pudrowy. To lubię! :)) A to nie koniec niespodzianek. Zważając, że kosmetyk ma formę lekkiego musu, jestem pod dużym wrażeniem tego jak dobrze radzi sobie z wyrównywaniem kolorytu skóry. Deklaracja producenta, jakoby Mineral Mousse był produktem mocno kryjącym jest oczywiście przesadzona. Mus ukryje drobne niedoskonałości, lekkie przebarwienia, ładnie ujednolici koloryt skóry, ale nic ponad to. Zresztą - wcale nie oczekuję więcej. Od krycia wyraźnych zmian skórnych jest korektor, nie podkład :)) Obietnice dotyczące trwałości makijażu są bliższe prawdy. Mus świetnie stapia się ze skórą. W ciągu dnia nie znika z twarzy, nie ściera się. Wyraźnie wygładza (co akurat mnie nie dziwi - silikony robią swoje). Moja mieszana cera wymaga poprawek dopiero po około 6 godzinach, co - zważając na trwające obecnie upały - jest naprawdę dużym sukcesem. Co ważne, revlonowski mus w żaden sposób nie zaszkodził mojej cerze: nie zapchał, nie uczulił... Uff :)

Czy muszę dodawać, że jestem bardzo zadowolona? ;) Oczywiście nie planuję porzucenia ukochanych minerałów, ale... Revlon ColorStay Mineral Mousse również na stałe zagości w mojej kosmetyczce :)) Sprawdzi się zwłaszcza w podróży - ot, mała tubka, kilkanaście sekund aplikacji palcami i gotowe, efekt jak malowany! Sięgnę po niego również w te dni, kiedy (bądź co bądź kapryśne) minerały odmówią mi współpracy. W takie dni, jak teraz - upalne, parne, duszne. Polecam posiadaczkom cer w miarę bezproblemowych, dobrze nawilżonych. Obawiam się, że przy skórach zmienionych chorobowo, przesuszonych czy mocno przetłuszczających się mus może sobie nie poradzić. Moja mieszana, borykająca się ze sporadycznymi zmianami cera jest na tak!

Kosmetyk niestety nie powala wydajnością. 30-ml tubka wystarcza na około miesiąc codziennego stosowania. W stosunku do ceny (zwłaszcza tej zbójeckiej, drogeryjnej) to niewiele... Jednak kiedy biorę pod uwagę wszystkie zalety tego produktu wiem, że kupię kolejną sztukę. Musowo ;))

niedziela, 5 czerwca 2011

LaDiva :))

Podobnie jak kilka innych bloggerek, i ja dostałam maila z propozycją współpracy od serwisu LaDiva.pl :) KLIK.


LaDiva to przyjemny, babski portal, poruszający interesujące nas zagadnienia, takie jak zdrowie, rodzina, psychologia, kulinaria, plotka ;)) ... Niedawno uruchomił usługę Bloger, czyli wyjątkowy system oceniania kobiecych blogów w polskim Internecie :) obecnie dostępny wyłącznie dla użytkowników blogowej platformy Google. Zajrzyjcie TUTAJ. Blogi podzielone na kategorie takie jak uroda, zdrowie, bon appetit, plotka, podróżowanie, dom i wnętrza, ślub... i wiele więcej. Od niedawna w dziale Uroda znajdziecie również Na obcasach :))

Zapytacie, o co chodzi? Zasada jest prosta. 

Po tym, jak powiązałam bloga z serwisem LaDiva pod każdą notką pojawił się przycisk, zmieniający formę z "Podoba mi się..." na "Nie podoba mi się..." i odwrotnie zgodnie z Waszą wolą.


To system ocen poszczególnych postów stworzony i zamieszczony tutaj specjalnie dla Was :) Niejako uzupełnienie możliwości komentowania, szybkie wyrażenie opinii. Dla Na obcasach Wasze głosy (oddane poprzez kliknęcie w button "Podoba mi się ten wpis") oznaczają przesunięcie jej wyżej w rankingu, szansę na jej publikację na stronie głównej LaDiva, a tym samym prawdopodobne poszerzenie grona Czytelników bloga i wzrost jego popularności. Owe kliknęcia będą dla mnie jednocześnie informacją zwrotną dotyczącą Waszych preferencji. Zachęcam Was zatem do korzystania z tego narzędzia. Kształtujcie i promujcie Na obcasach razem ze mną :))

piątek, 3 czerwca 2011

Delikates ;)

Jesteś posiadaczką delikatnych, cienkich włosów i wrażliwej skóry głowy? A może po prostu myjesz włosy codziennie? Jeśli tak, to pragnę Ci coś polecić ;)

(foto: femineus.pl)

Alterra - szampon Migdały i Jojoba. Wprowadzenie do mojej znajomości z tym rossmannowskim produktem napisałam TUTAJ. Kilka dni temu puste opakowanie wylądowało w koszu. Dziś przychodzę do Was z przemyśleniami.

Za 200 ml zapłaciłam 8,99 zł. Cena do zaakceptowania - zwłaszcza, że płacimy za kosmetyk wegański (bez syntetyków, oleju mineralnego, parafiny, silikonów, substancji pochodzenia zwierzęcego...). Owo 200 ml wystarczyło mi na niemal cztery tygodnie codziennego stosowania. Dodam - stosowania dość obfitego. Jestem posiadaczką dość długich włosów. W dodatku lubię, kiedy szampon dobrze się pieni. Pianę w przypadku migdałowo-jojobowej Alterry uzyskiwałam dopiero, kiedy wylewałam na głowę pojemność pełnej dłoni ;) Ta właściwość z pewnością wynika z braku negatywnie postrzeganej chemii w składzie.

Zaskoczyła mnie konsystencja. Alterra Migdały i Jojoba to szampon w formie... hm... jakby galaretkowatego, nieco rozwodnionego żelu ;) Kolor? Brak. Zapach? Bardzo przyjemny, słodkawy, migdałowy. Mniam :))

Moje wnioski po zużyciu całej butelki są następujące: ten szampon świetnie sprawdzi się u osób posiadających cienkie, łatwo ulegające obciążeniu włosy oraz wrażliwą skórę głowy. Myślę, że spokojnie mogą stosować go codziennie. Ja nie borykam się z żadnymi problemami związanymi ze skalpem, a swoje włosy określiłabym jako normalne, wymagające jedynie (ekhm... "jedynie"...) porządnego odżywienia i nawilżenia - suszenie i prostowanie nie pozostaje im obojętne... Ale :) Alterra sprawia, że włosy są miękkie, sypkie, pachnące. Myję je codziennie, więc z chęcią będę sięgać po ten produkt. Raz na kilka dni wymienię go jednak na szampon o lepszych właściwościach oczyszczających. Ten to stuprocentowy delikates ;))

czwartek, 2 czerwca 2011

Oszustom mówię STOP

Nie dalej jak wczoraj pisałam o tym, że przy okazji organizowanych przeze mnie konkursów i rozdań spotykam się z próbami oszustwa. Jednak to co spotyka mnie, to nic w porównaniu z tym, co przydarzyło się Sabbath, sympatycznej autorce zmysłowego bloga perfumeryjnego Sabbath of Senses (KLIK). Wklejam jej apel, przeczytajcie uważnie...

"Bloggerko! Bloggerze!

Tworzysz bloga, inwestujesz w niego swój czas, wiedzę, umiejętności, pasję? Tworzysz markę rozpoznawalną dla Twoich czytelników? Czujesz, że masz swoje miejsce w wirtualnej rzeczywistości?

Ilu z Was zastrzegło nazwę bloga, zarejestrowało domeny (z różnymi końcówkami) z tą nazwą?
Niewielu, prawda? Na tym polega istota blogowania: mamy miejsce w sieci, w którym bez opłat dzielimy się swoją pasją i talentem.

A teraz wyobraźcie sobie, że właściciel innego bloga rejestruje domenę z nazwą miejsca, o którego renomę tak długo dbacie i umieszcza tam odsyłacz do siebie.

Właśnie spotkało to mnie.
Właściciel bloga Nie Muzyczna Pięciolinia Marcin Budzyk wykupił domenę z nazwą bloga Sabbath of Senses, którego prowadzę od 2008 roku i umieścił tam przekierowanie na swojego bloga, na którym wielokrotnie mnie oczerniał.


Proszę, nie publikujcie tego adresu na forach, żeby nie przesuwać go wyżej w wyszukiwarce. Korzystajcie ze skanu.


Prawo pozwala na rejestrowanie domen o dowolnej, niezastrzeżonej nazwie. To, co powstrzymuje ludzi przed kradzieżą cudzej nazwy to zasady. Wiemy jednak, że istnieją ludzie, którzy ich nie mają.

To się może zdarzyć każdej i każdemu z nas. Bez względu na to, na jaki temat piszemy - zawsze może znaleźć się ktoś, kto będzie usiłował pasożytować na Naszej pracy. Nie pozwólmy na to!

Piszcie o tej sprawie na swoich blogach, wywalajcie kolesia z blogrolla, informujcie kogo się da - niech potencjalny kolejny cwaniak wie, że takie zachowanie oznacza internetowy ostracyzm. Zareagujmy tak, żeby każda kolejna pijawka, której przyjdzie do głowy taki numer miała świadomość, że nie warto.


Dziękuję
Sabbath".

Link do oryginalnego posta z apelem: KLIK.
TUTAJ Sabbath opisuje jeszcze jeden wybryk tego oszusta...

Jestem w szoku. Nadal nie mogę uwierzyć, że nawet w blogowym świecie są ludzie, którzy budują swój "sukces" na pracy i pasji innych. Którzy idą do celu po trupach. Nawet jeśli ten człowiek zna się na rzeczy, pisze pięknie i rzeczowo - nie zasługuje na naszą uwagę.
Ja nie zamierzam więcej odwiedzać jego bloga. Już usunęłam go z obserwowanych. Jak to zrobić? W pulpicie nawigacyjnym pod listą obserwowanych blogów znajdziecie odnośnik "Zarządzaj". Po kliknięciu znajdziecie listę adresów. Przy wybranym blogu (w tym przypadku Nie Muzyczna Pięciolinia) klikacie "Ustawienia", a następnie "Przestań obserwować tę witrynę". Proste i dotkliwe dla osoby pozbawionej skrupułów i kręgosłupa moralnego... Stop blogowym oszustom.

(foto: rosk.pl)

Aby zakończyć tego przykrego posta pozytywnym akcentem, jeszcze raz zapraszam Was na perfumeryjnego bloga Sabbath of Senses (KLIK). Autorka, Sabbath, którą od początku darzę sympatią i podziwem, odwala tam kawał dobrej roboty :)) Jak nikt potrafi pisać o rozmaitych zapachach - głównie niszowych, dla przeciętnego "nosa" tym bardziej tajemniczych i wywołujących ciekawość. Poprzez słowo oddziałuje na wszystkie zmysły. Jej trafne porównania i barwne opisy sprawiają, że niemal czujemy zapach, o którym czytamy. A zresztą... sprawdźcie, z pewnością odniesiecie podobne wrażenie :))

środa, 1 czerwca 2011

Fortuna sprzyja... :)

Ja już wiem! A i Wy zaraz dowiecie się, komu dopisało szczęście :)) Dziś rozstrzygnięcie konkursu bloga Na obcasach i marki Vichy! (KLIK)

Zanim jednak ogłoszę zwycięzcę, muszę (znowu...) napisać o sprawie dla mnie nieco przykrej. Powoli staje się regułą, że blogowe konkursy (przynajmniej na moim blogu) są dla niektórych osób okazją do oszustwa. Zasady zabaw są przecież banalnie proste, warunki do spełnienia łatwe i przyjemne, a pomimo to pojawiają się fałszywe deklaracje odnośnie publicznego obserwowania, obecności linka do mojego bloga w blogrollu czy zamieszczenia notatki o rozdaniu. Pytam: po co? Przecież to nie o mnie źle świadczy... Nie zamierzam tolerować takiego zachowania. Zawsze skrupulatnie sprawdzam każde zgłoszenie. Dotychczasowe próby oszustwa puszczałam płazem, ale od dzisiaj zaczynam tworzyć giveaway'ową czarną listę bloga Na obcasach. Osoby, które się na niej znajdą, nie będą brane pod uwagę w żadnym z kolejnych rozdań czy konkursów. Tym sposobem zwiększę szanse osób uczciwych, biorących udział w życiu mojego miejsca w sieci (choćby biernie). Również tych, które własnego bloga nie posiadają. Konkursy i rozdania to zabawa, a nie wyścig. Idzie nowe!

Ufff... Mam nadzieję, że powyższe słowa trafią do osób, które mają w tym temacie coś na sumieniu. Jednocześnie bardzo się cieszę, że znakomita większość zgłaszających się osób to Obserwatorzy uczciwi, rzetelni i fajni :) W końcu to dla Was to wszystko!

Za pomocą narzędzia ClassTools Fruit Machine wyłoniłam osobę, wobec której Fortuna jest dzisiaj wyjątkowo przychylna :)) Płyn micelarny Vichy Normaderm trafi w ręce...


Chanel!
(taml)

Gratulacje! :)) Proszę o maila z adresem do wysyłki: viollet.blogspot@gmail.com. Natomiast wszystkich już wkrótce zaproszę do kolejnej blogowej zabawy! Szykujcie się ;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...