niedziela, 31 lipca 2011

Sezon na arbuzy ;)

Jak w tytule - sezon na arbuzy w rozkwicie :)

(foto: delima.pl)

I to nie tylko w kuchni! Jakiś czas temu popełniłam zakup lakieru do paznokci China Glaze - Watermelon Rind.



Przez długie tygodnie stał nienaruszony pośród innych moich lakierów, a ja zastanawiałam się, co też strzeliło mi do głowy, że go kupiłam. Ja i zielony manicure?! Przecież najlepiej czuję się mając na paznokciach lakier w dowolnym odcieniu różu, fioletu, czerwieni bądź jasnego beżu... Ewentualnie w grę wchodzi brąz, koral... Ale... zieleń?

W końcu dojrzałam do decyzji o przetestowaniu. Odnośnie aspektu technicznego mam następujące spostrzeżenia: wygodny pędzelek, idealna konsystencja lakieru (niezbyt gęsta, ale też niezbyt rzadka), świetne krycie po nałożeniu dwóch warstw, dość szybkie wysychanie, zadowalająca trwałość (po 3 dniach zaobserwowałam starte końcówki i zero odprysków, co zresztą zaraz zobaczycie na zdjęciach), zmywanie - pomimo brokatowej struktury lakieru - w porządku (wystarczy na moment docisnąć do paznokcia nasączony zmywaczem wacik, a następnie potrzeć - brokat schodzi bez problemu). Największą (i właściwie jedyną) zagwozdkę mam w kwestii tego konkretnego koloru. Oceńcie same:




Jako zwolenniczka paznokci w odcieniach różu, fioletu czy czerwieni nie mogę się do tej arbuzowej skórki przekonać. Niby mi się podoba, kolor sam w sobie jest ładny, nasycony, ale jednak... coś mi tu nie gra ;)

Podsumowując: lakier marki China Glaze pod względem technicznym - rewelacja! Ale ta zieleń... chyba jednak nie dla mnie ;)

Jakie są Wasze odczucia odnośnie Watermelon Rind? Ciemna zieleń na paznokciach - hot or not? ;))

piątek, 29 lipca 2011

Mały Chemik - wspomnienia ;)

Od dawna obiecywałam Wam post, w którym po krótce opiszę swoją przygodę z Biochemią Urody (KLIK). Nie ma co dłużej zwlekać, zwłaszcza, że niektóre z Was nie mogą się już doczekać tej notki. Z tego miejsca serdecznie pozdrawiam Czytelniczkę kobiecewariacje ;))

Zdjęć niestety nie będzie, ponieważ od dawna nie dysponuję żadnym kosmetykiem z BU. Na stronie również nie znalazłam żadnych fotek przedstawiających produkty. Polegajcie więc na swojej wyobraźni i na wyszukiwarce ;)

(foto: galess.com.pl)

Naturalną pielęgnacją zainteresowałam się około 2 lata temu. Oczywiście nie trafiłabym na Biochemię Urody, gdyby nie forum wizaż.pl ;) Brak mi odpowiedniej wiedzy, dlatego nie porywałam się z motyką na Słońce - korzystałam z gotowych produktów bądź już przygotowanych do wymieszania, odpowiednio porcjowanych zestawów, rezygnując z samodzielnego odmierzania proporcji, sprawdzania pH itp. Moja przygoda z BU trwała kilka miesięcy. W tym czasie przetestowałam kilka kosmetyków. Pora na ich krótkie recenzje :) Przedstawię je w trzech kategoriach, a oceniać będę z perspektywy osoby o normalnej / mieszanej, względnie bezproblemowej, niezbyt podatnej na podrażnienia cerze ze skłonnością do rozszerzonych naczynek.

Jestem na tak :)

1. Hydrolaty.

Inaczej nazywane są wodami kwiatowymi, co może być mylące - to po prostu woda wymieszana z syntetycznymi olejkami zapachowymi lub naturalnymi olejkami eterycznymi. Prawdziwy hydrolat to produkt uboczny pozyskiwania olejków eterycznych.

Hydrolaty z BU stosowałam w formie toniku do twarzy. Używałam czterech różnych wariantów:
- hydrolat geraniowy (KLIK) o słodkawym, kwiatowym zapachu
- hydrolat oczarowy (KLIK) pachnący ziołami
- hydrolat z kwiatu kocanki (KLIK) o zapachu... wędzonej szynki ;)
- hydrolat z kwiatu pomarańczy - neroli (KLIK) o lekko gorzkim aromacie

Najbardziej przypadły mi do gustu wody: oczarowa i z kwiatu kocanki. Zapach tej drugiej na początku mocno mi przeszkadzał, ale z czasem lubiłam go coraz bardziej ;) Wszystkie hydrolaty spełniały swoją rolę - tonizowały, odświeżały, działały antybakteryjnie, przeciwzapalnie i oczyszczająco. Łagodziły zmiany skórne. Nie powodowały ściągania skóry. Żaden z nich mnie nie uczulił ani nie podrażnił - mam jednak to szczęście, że mało co mnie uczula. Nie wiem, jak na hydrolaty (i wszystkie inne kosmetyki BU) zareagują cery wrażliwe.

Podsumowując: hydrolaty z BU działają podobnie jak dobre drogeryjne toniki z tą różnicą, że nie zawierają tak zwanej chemii. Hitem nie są, ale i tak je lubię :)
Pakowane są w plastikowe, ergonomiczne, przezroczyste butelki z wygodnym dozownikiem.

Koszt: 11,90 - 19,90 za 200 ml.

Sama nie wiem...

1. Peeling enzymatyczny z bromelainą (KLIK).

W zestawie otrzymujemy porcje rozmaitych proszków, które należy wymieszać ze sobą według instrukcji zamieszczonej na stronie BU. Dzięki sypkiej, suchej formie przechowywania enzym nie ulega rozkładowi, co ma miejsce w przypadku dłuższego kontaktu z wodą. Przed użyciem mieszamy na dłoni / w miseczce porcję proszku oraz wodę bądź hydrolat. Powstałą papkę nakładamy na twarz, po 10 minutach zmywamy. Polecam stosowanie tego peelingu np. podczas kąpieli - łatwo pobrudzić całą umywalkę ;)

Moim zdaniem to jeden z wielu dobrych, działających peelingów enzymatycznych. Jest delikatny, działa nieinwazyjnie (rozpuszcza martwy naskórek bez konieczności pocierania, masowania itp.). Dzięki temu mogą go stosować osoby o uwrażliwionej cerze. Dlaczego "sama nie wiem"? Ponieważ rzadko sięgam po peelingi enzymatyczne - dla mnie są zwyczajnie za słabe. Nie zmienia to jednak faktu, że produkt sam w sobie jest w porządku :)

Koszt: 11,80 zł za 40-gramowy słoiczek (wystarcza na kilkanaście zabiegów).

2. Pudry.

Miałam odsypki bądź pełnowymiarowe opakowania wszystkich możliwych pudrów oferowanych przez BU, a mianowicie:
- pudru bambusowego (KLIK)
- pudru bambusowego z jedwabiem (KLIK)
- pudru bambusowego z jedwabiem i owsem (KLIK)
- pudru perłowego (KLIK)
- pudru diamentowego (KLIK)

Zdaniem producenta każdy z nich jest inny, ale ja prawdę mówiąc nie dostrzegam różnicy ;) No, może pomiędzy pudrem bambusowym solo a tym z dodatkiem jedwabiu - drugi jest bardziej miałki, jedwabisty. Wszystkie pudry BU matują cerę, nie bielą i nie zapychają. Nie ma w nich jednak niczego szczególnego, co sprawiłoby, że mogłabym je polubić. Nie zmiękczają rysów, nie tworzą efektu glow. Mam wrażenie, że lekko wysuszają! Przypuszczam, że podobny efekt uzyskałabym oprószając twarz mąką ziemniaczaną ;) Znam wiele lepszych produktów, ale z braku laku te też mogą być.

Koszt: 10,80 - 14,80 zł.

3. Serum.

Używałam serum Lemon (KLIK) oraz serum Granat (KLIK). Stosowałam je na noc, solo bądź w roli dwufazowego nawilżacza (wymieszane z żelem hialuronowym). Mają leistą, nieco tłustą konsystencję. Długo się wchłaniają. Wykazują działanie antyoksydacyjne i kojące. Całkiem przyjemnie pachną, nieźle nawilżają i pielęgnują cerę - podobnie, jak robi to bogaty krem bądź olej. Są o tyle bardziej problemowe, że trzeba przechowywać je w lodówce, od której moją łazienkę dzieli jakieś 30 schodów ;)) więc wybieram kremy lub oleje właśnie :)

Koszt: 20 - 30 zł za 30 ml.

Jestem na nie :(

1. Żel hialuronowy z alantoiną i pantenolem 5% (KLIK).

Stosowałam go jako dodatek do serum nakładanego na twarz na noc. Jego rolą jest dogłębnie nawilżać, koić i regenerować. Uwaga - stosowany samodzielnie paradoksalnie może wysuszać. Prawdę mówiąc ani mi w jakiś oczywisty sposób nie pomógł, ani nie zaszkodził. Nie zauważyłam różnicy, a skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać...? ;)

Koszt: 16,50 zł za 55 ml.

2. Olejek myjący (KLIK).

Służy do demakijażu oraz do mycia i oczyszczania twarzy. Może być stosowany solo bądź w połączeniu z wodą - przeistacza się wówczas w emulsję micelarną. Nie pieni się, co dowodzi jego łagodności.

Wybrałam wariant pomarańczowy. To, co w tym produkcie jest najcudowniejsze, to zapach! Słodki, ale nie ulepny. Owocowy, idealny. Sam olejek bardzo dobrze radzi sobie z usuwaniem makijażu - z tuszem do rzęs włącznie. Jest wydajny. Używanie go było absolutną przyjemnością. Do czasu... Niestety stwierdziłam, że to on był powodem znacznego pogorszenia stanu mojej cery. Chociaż "pogorszenie" to chyba zbyt łagodne słowo... Zrobił mi na buzi istną masakrę. Moja normalna, niemal bezproblemowa cera stała się cerą z mnóstwem podskórnych, nierzadko bolesnych zmian, gulek... zwłaszcza na brodzie i czole, ale policzki również nie zostały pominięte. Bazą tego kosmetyku jest olej słonecznikowy, więc chyba nie powinnam się dziwić. Leczyłam skórę dobrych kilka miesięcy po odstawieniu olejku... Inne produkty BU nie wywołały u mnie żadnej tak skrajnie negatywnej reakcji. Nie twierdzę, że Wasze cery zareagują na ten olejek podobnie, ale sama jestem pewna, że będę go unikać jak ognia. A szkoda... :(

Koszt: 10 - 12 zł za 120 ml.


"Efekty specjalne" po stosowaniu olejku myjącego zraziły mnie do ogółu naturalnej pielęgnacji z Biochemii Urody. Pisząc tego posta przypomniałam sobie jednak, jakie fajne są ich hydrolaty. Chyba popełnię zamówienie ;) A co do kremów, olejów i tym podobnych - przeważnie wybieram te certyfikowane EcoCertem, ale jednak drogeryjne. Służą mi, więc nie widzę sensu by kombinować, zwłaszcza że różnic w działaniu na korzyść produktów BU nie zauważyłam.

Muszę dodać, że sama Biochemia Urody jest jak najbardziej w porządku. Zamówienia zawsze przysyłają na czas, kompletne i zgodne z opisem. Do wszystkich swoich zestawów dołączają opakowania i etykietki na papierze naklejkowym. Odpowiadają na maile. Polecam :) ale... ja już nie będę Małym Chemikiem ;))

środa, 27 lipca 2011

Makijażowe zeznania ;)

... czyli Make Up Blogger Award :)

(logo nagrody znalezione na blogu innalajna.blogspot.com)

Zasady TAGu:
1. Napisz, kto przyznał Ci nagrodę.
2. Napisz 7 makijażowych faktów o sobie.
3. Przekaż nagrodę 15 innym blogerkom i poinformuj je o wyróżnieniu.

Nagroda przywędrowała do mnie od Stri-lingi (KLIK) oraz od Malwiny (KLIK). Dziękuję :))

Siedem makijażowych faktów o mnie... Hmmmmmm...

1. Jeszcze kilka lat temu używałam tego samego odcienia fluidu latem i zimą... Mam ciarki na samą myśl o tym, jak bardzo moja twarz musiała odcinać się kolorystycznie od szyi ;) Brrrrrr. Zwłaszcza, że odkąd nastała era podkładów mineralnych, ich kolor (spośród bardzo bogatej gamy) staram się dobierać z najwyższą precyzją :)

(foto: interia.pl)

2. Moim pierwszym pudrem był zwinięty mamie MaxFactor Creme Puff :)


(foto: promesse.pl)

3. Mogę nie nałożyć na twarz korektora, podkładu, pudru ani niczego innego... ale bez tuszu na rzęsach z domu nie wyjdę ;)

(obrazek: mykmyk.pl)

4. Podstawą w makijażu oka - oprócz wytuszowanych rzęs - jest dla mnie kreska. Równiutka, niezbyt cienka, widoczna, wydobywająca spojrzenie. Czarna, turkusowa, fioletowa i tak dalej... Malowana eyelinerem w kałamarzyku, eyelinerem w kremie, eyelinerem w żelu, kredką, cieniem, kholem... Nieskromnie powiem, że ten element makijażu wychodzi mi chyba najlepiej. Dodam, że maluję kreskę niemal jednym ruchem dłoni. Lata praktyki robią swoje ;)


5. Praktycznie nie maluję ust. Jedyne, czego od czasu do czasu używam, to bezbarwne pomadki / błyszczyki, ewentualnie miód ;) Na czele ukochanych produktów do pielęgnacji ust nadal stoi Rosebud - Brambleberry Rose:


6. Jeszcze dwa lata temu, przed wniknięciem w forum mineralne na Wizażu, nie używałam różu do policzków. Nie miałam pojęcia co tracę ;)

(foto: w-spodnicy.pl)

7. Nie przepadam za papuzimi, jaskrawymi kolorami na (swoich) powiekach - chyba, że mówimy o kresce ;) Zawsze wybieram cienie w stonowanych, zgaszonych barwach.

(foto: aufeminin.com)

Nagrodę przekazuję następującym bloggerkom:

- KiziMizi, autorce bloga Be beautiful with KiziaMizia (KLIK)
- Idalii, autorce bloga Idalia bloguje (KLIK)
- Anwen, autorce bloga Jak dbać o długie włosy? (KLIK)
- Kamilannie, autorce bloga Kamilanna to ja (KLIK)
- Shevie, autorce bloga Kobieta od podszewki - czyli o tym co nas kręci (KLIK)
- Hawie, autorce bloga Kosmetyki off the record (KLIK)
- MizzVintage, autorce bloga mojaKOSMETYKOmania (KLIK)
- Cammie, autorce bloga No to pięknie! (KLIK)
- Pauli, autorce bloga One little smile (KLIK)
- Dominice, autorce bloga Pachnące blogowanie (KLIK)
- Pilar, autorce bloga Pilar1899 (KLIK)
- Kleopatre, autorce bloga Riki tiki... kosme-tiki! (KLIK)
- Siulce, autorce bloga Siulka (KLIK)
- Smieti, autorce bloga Smieti i jej babska natura! (KLIK)
- Reni, autorce bloga Szminką po lustrze (KLIK)

Ufff :) Biegnę informować ;)

wtorek, 26 lipca 2011

Kwadratura koła ;))

Demakijaż to codzienny rytuał każdej z nas. Przynajmniej ja nie wyobrażam sobie, by pójść spać bez wieczornego zmycia ze skóry makijażu, sebum i wszelkich zanieczyszczeń... Z racji, iż jest to zabieg powtarzany każdego dnia, szukam sposobu na jego maksymalne uprzyjemnienie i ułatwienie. A właściwie: szukałam, bo już mam ;) Oprócz ulubionych kosmetyków do demakijażu (o których napiszę innym razem) znalazłam także idealne waciki :))



Płatki kosmetyczne Cleanic Pure Effect :)) i to nie pierwsze lepsze! Te są... kwadratowe :)) Jak dla mnie dużo poręczniejsze od okrągłych, głównie ze względu na rozmiar. Nie znalazłam w domu ani jednego klasycznego wacika, więc porównania nie będzie. Wierzcie mi na słowo - powierzchnia jednego kwadratowego płatka Cleanic równa jest powierzchni minimum dwóch standardowych.


Również ich wydajność jest o wiele większa. Wpływa na to ich wielkość oraz struktura. Spójrzcie:


Dzięki widocznym na zdjęciu tłoczeniom płatek zbiera makijaż i wszelkie zanieczyszczenia w sposób efektywniejszy, niż robi to jego gładki brat. Sprawdza się to również podczas usuwania lakieru z paznokci. W przypadku kremowych, bezproblemowych emalii do ich całkowitego zmycia z dwóch dłoni spokojnie wystarczają mi dwa płatki :)

Waciki Cleanic Pure Effect są bardzo delikatne, miękkie. No i są bezproblemowe w użytkowaniu :)) Mają zwartą strukturę, nie rozwarstwiają się oraz nie pozostawiają na twarzy bądź dłoniach włókien. To niezły wyczyn, zważając na grubość poszczególnych płatków:


Minusów brak! Zużyłam już dziesiątki tych 50-płatkowych paczuszek. Powrotu do tradycyjnych wacików nie planuję :))

Koszt jednego opakowania to około 3 złote. Niestety nie wiem, gdzie najłatwiej można je kupić. Coś mi świta, że są dostępne w Rossmannie, ale mogę się mylić. Ja zawsze robię płatkowe zapasy podczas zakupów w krakowskim Selgrosie. Wybieram najkorzystniejszą cenowo opcję - biorę trójpaki :)


Więc jak? Macie ochotę zmierzyć się z kwestią kwadratury koła? ;))

niedziela, 24 lipca 2011

O pewnym zaszczycie :)

Współpraca rozmaitych marek z bloggerkami kwitnie. Jak wiecie, również blog Na obcasach kooperuje z kilkoma firmami. Zawsze z radością odczytuję kolejne maile z propozycjami. Traktuję je jako nagrodę, formę pochwały. Jednak to, co spotkało mnie kilkanaście dni temu, to nie tylko nagroda... To wręcz zaszczyt :)) Odezwała się do mnie znana Wam już z dwóch moich wcześniejszych postów niszowa, luksusowa perfumeria Lu'lua!



(logo: przesłane przez Lu'lua; zdjęcia: sklep.lulua.pl)

Pamiętacie, jak pisałam o miodowym zapachu Botrytis od Ginestet (KLIK) lub o lutensowskiej Un Bois Vanille (KLIK)? Oba flakony pochodzą właśnie z Lu'lua (KLIK), niszowej perfumerii funkcjonującej w samym sercu krakowskiego Kazimierza.

Lu'lua to perfumeria zupełnie inna niż wszystkie. Panująca tam atmosfera luksusu i profesjonalizmu nie onieśmiela, jest raczej intymna i przyjazna. Swego czasu byłam tam częstym gościem. Z pracującymi w "Perle" dziewczynami dyskutowałam nie tylko o zapachach, rozsiadając się przy tym w jednym z gościnnych foteli i popijając zaserwowaną kawę bądź wodę z cytryną... :)

Ku mojej radości - zostałam zapamiętana. Po kilku miesiącach ciszy dostałam wiadomość. A w niej ta propozycja :))) Zgłosiłam się do perfumerii w celu ustalenia szczegółów. Bardzo cenię sobie profesjonalne podejście Lu'lua. Zaproponowano mi recenzowanie próbek wybranych zapachów zgodnie z moimi subiektywnymi odczuciami, szczerze, bez nadmiernych zachwytów, a jeśli będzie trzeba - nie bez krytyki. Już się cieszę na te testy! Poznam wiele olfaktorycznych cudów (i anty-cudów zapewne ;)), a o każdym z nich opowiem Wam najlepiej, jak tylko potrafię. Być może dzięki moim opisom odnajdziecie swoje perfumy idealne? :))

Podczas wyżej wspomnianej wizyty w Lu'lua dostałam do przetestowania próbki praktycznie nieznanych jeszcze w Polsce perfum marki Divine...




Strona Divine: KLIK.

Wśród sampli znalazłam zapachy zarówno damskie, jak i męskie. Te drugie zamierzam sprawdzić nie tylko na bliskim memu sercu mężczyźnie, ale i na sobie, bo jak twierdzą mistrzowie perfumiarstwa - zapach nie ma płci. Zwłaszcza, kiedy jest to zapach niszowy, tak inny od ogólnodostępnych, mainstreamowych, oczywistych woni.

Te perfumy to dla mnie totalna zagadka. Jeszcze nie otwierałam fiolek. Ciekawość, co też spotka mnie przy pierwszym niuchnięciu, narasta... Niszowe zapachy często bywają nieprzewidywalne. Nie zamierzam dłużej czekać, testy rozpoczynam od zaraz! Wrażenia opiszę już wkrótce :))

piątek, 22 lipca 2011

Coś specjalnego :))

Przez blogi i fora co rusz przechodzą kolejne fale zachwytów nad paletkami cieni do oczu Sleek. Aż dziwne, ale do mnie żadna jakoś szczególnie nie przemawiała. Byłam na nie odporna... do czasu ;) A konkretnie do momentu, aż na rynku (i na blogach) pojawiła się limitowana paleta Oh So Special :)) Urzekła mnie od pierwszego wejrzenia! Po prostu musiałam kliknąć :))



Paletka jest bardzo elegancka, minimalistyczna, charakterystyczna dla Sleeka. Jest też mniejsza, niż się spodziewałam, ale to akurat dobrze. Po pierwsze jest poręczniejsza, a po drugie łatwiej będzie zużyć te wszystkie cienie (co pewnie i tak nigdy nie nastąpi ;)). Wieczko kryje duże lusterko.

Oczarowało mnie zestawienie kolorów w tej palecie - dla mnie idealne :) Nie czuję się dobrze w papuzich barwach na powiekach (nie licząc kreski :)). Myślę, że cienie z Oh So Special świetnie sprawdzą się do tworzenia dziennych mejkapów, nadających się m.in do pracy.



Poniżej zamieszczam swatche :)


Cienie są dokładnie takie, jak lubię - matowe bądź satynowe, dość kremowe, nieźle napigmentowane. Zero brokatowych egzemplarzy. Osypywanie mieści się w granicach tolerancji :) Relacja jakości do ceny bardzo na plus (około 30 zł za paletkę).

Mając świadomość, że Oh So Special jest edycją limitowaną, kupiłam od razu dwie sztuki. Jedną z nich kliknęłam z myślą o Was :))

Ogłaszam Sleek'owe rozdanie! :))


Do wygrania dwa kosmetyki marki Sleek: 
paletka Oh So Special oraz rozświetlacz do twarzy i ciała Sun Goddes!
w sam raz na lato :) 
Oba produkty są nowe, nieużywane.

Co należy zrobić, by o nie zawalczyć? Zasady są bardzo proste :))

1. Musisz publicznie obserwować bloga Na obcasach.
2. Musisz w komentarzu pod tą notką wyrazić chęć udziału w rozdaniu, napisać pod jakim nickiem obserwujesz Na obcasach, podać swój adres mailowy oraz (opcjonalnie) poinformować mnie o zrealizowaniu poniższych zadań.
3. Możesz poinformować innych o moim rozdaniu na swoim blogu poprzez notkę lub wklejenie powyższego, podlinkowanego zdjęcia do paska bocznego (+1 los).
4. Możesz dodać mojego bloga do swojego blogrolla (+1 los).

Uwaga! 
W związku z pewnymi (niekoniecznie przyjemnymi) doświadczeniami z poprzednich rozdań pragnę nałożyć na ten (i każdy kolejny) giveaway pewne ograniczenia. Wszystkie zgłoszenia będą jak zwykle skrupulatnie weryfikowane. Nie będę brała pod uwagę zgłoszeń osób, które ze względu na próbę oszustwa znalazły się na mojej rozdaniowej Czarnej Liście. Nie doliczę dodatkowego losu za notkę o rozdaniu osobom, które prowadzą blogi wyłącznie w celu pisania o konkursach i tym samym zwiększania swoich szans na wygraną. Oczywiście zapraszam do gry także bezblogowych publicznych obserwatorów :))

Pamiętajcie, by wszystkie istotne informacje zawrzeć w jednym komentarzu! Uwagi dotyczące samej palety Oh So Special również mile widziane ;)
Zgadzam się na wysyłkę nagrody za granicę.
Rozdanie jest otwarte do 31. lipca, do 23:59.
Dzień później wyłonię zwyciężczynię i ogłoszę wynik losowania na blogu :)

Powodzenia!

czwartek, 21 lipca 2011

Warto było :))

Moja relacja z zabiegu przedłużania rzęs metodą 1:1 wraz ze zdjęciami prezentującymi rezultat (KLIK) wzbudziła ogromne zainteresowanie. Tym bardziej czuję się zobowiązana do przedstawienia Wam ciągu dalszego i (niestety) końca tej przygody :)

Przedłużaniu rzęs poddałam się dokładnie 7. czerwca, w samo południe ;)) i jak już wiecie, z gabinetu wyszłam oszołomiona efektem...


Moje oczy stały się wyjątkowo wyraziste, jakby większe, bardziej otwarte, przykuwające spojrzenia. I to wszystko na okrągło, niezależnie od pory dnia bądź nocy, bez wysiłku :)) To zdecydowanie największy plus całego przedsięwzięcia. Wyobraźcie sobie taką sytuację: wczesna pobudka, na wpół przymknięte oczy, nieodparta chęć powrotu pod kołdrę, powolne docieranie do łazienki, pierwsze spojrzenie w lustro, a tam... "umalowana", świeżo wyglądająca buzia! To właśnie miałam w standardzie ;)

Jedwabne rzęsy doklejane do naturalnych metodą 1:1 tworzą gęsty, dość sztywny, równiutki wachlarz. Są grube, wyraziste. Same w sobie nie są wymagające - jedyne, co musiałam z nimi robić, to raz dziennie czesać je specjalną, lekko zwilżoną szczoteczką (którą dostałam w salonie). Więcej problemów przysporzyły mi rytuały tylko pośrednio związane z tymi niewymagającymi tuszowania rzęsami.

Bardzo pilnowałam, by nie trzeć rzęs u nasady (mogłoby to spowodować szybsze wypadanie i... ból). Demakijaż musiałam więc wykonywać bardzo delikatnie. Opatentowałam dwa sposoby usuwania kreski z górnej powieki: zmywanie przy pomocy patyczków kosmetycznych wcześniej zamoczonych w płynie micelarnym lub przy pomocy nasączonego, zgiętego wpół wacika (którego krawędzią ostrożnie przesuwałam wzdłuż linii rzęs). Demakijaż polegający na ściąganiu mejkapu z oczu "w dół" nie wchodził w grę. Tym samym wieczorne zabiegi związane z usuwaniem makijażu zajmowały mi zdecydowanie więcej czasu, niż zazwyczaj (z korzyścią dla skóry wokół oczu, która odpoczęła od pocierania i tym podobnych atrakcji ;))

Podobną ostrożność musiałam zachowywać podczas mycia i płukania buzi. Oczy i ich okolice powoli przemywałam mokrymi palcami, zapominając o szybkim i obfitym chlapaniu sobie w twarz ;) Woda oczywiście nie szkodzi - rzęsy są odporne na wizyty na basenie itp. Chodzi raczej o unikanie tego ruchu, kiedy to pełnymi dłońmi szybko ściągamy sobie nadmiar wody z oczu, pociągając przy tym rzęsy w dół. Zawile tłumaczę, ale liczę, że jest to w miarę zrozumiałe ;) Z myciem twarzy przyzdobionej sztucznymi rzęsami związany jest kolejny kłopot, czyli osuszanie ręcznikiem. Tarcie oczu? Nie ma szans! W grę wchodzi jedynie delikatne (!) przykładanie ręcznika miejsce po miejscu. W przypadku zbyt mocnego dociśnięcia ręcznika do oczu pojawia się lekki ból. Uczucie kłucia u nasady rzęs, zupełnie jakby cienki drucik wbijał się w powiekę. Raz zaznałam tej wątpliwej przyjemności, za więcej dziękuję, od razu zapamiętałam jak należy wycierać twarz ;) i jak rano potrzeć oczy, by ich nie trzeć. Tego też trzeba pilnować - nieostrożność w tej materii również grozi nieprzyjemnym pokłuwaniem.

Sporo niedogodności? Nie zaprzeczę, ale nie zrażajcie się :) Nie są szczególnie uciążliwe, to wszystko kwestia przyzwyczajenia do nowych metod. Na dodatek problemy pojawiają się głównie poczas porannej i wieczornej toalety. Przez znakomitą większość dnia noszenie jedwabnych rzęs to czysta przyjemność :)) bo która z nas nie cieszyłaby się z tak wyrazistego spojrzenia?


Z pewnością interesuje Was kwestia trwałości tych rzęs. Wszystko uzależnione jest od aktualnego cyklu wzrostu naszych naturalnych włosków, do których doklejone są te jedwabne. Wypadają razem. Ja pierwsze ubytki zaobserwowałam po trzech tygodniach od zabiegu. Zobaczcie same (polecam klik na zdjęcie w celu jego powiększenia):




Strzałkami zaznaczyłam zarówno ubytki w idealnie harmonijnej wcześniej linii rzęs, jak i rzęsy akurat wypadające (takie, które zaplątały się w sieć pozostałych ;)) bądź żyjące własnym życiem (niektóre po upływie 3 tygodni nie pozwalały się uczesać, wywijały się zgodnie z własną wolą niezależnie od moich starań).  Jeśli powiększycie zdjęcia zaobserwujecie, że większe spustoszenie nastąpiło na lewym oku ;) Prawe praktycznie do końca wyglądało nienagannie. Kosmetyczka wyjaśniła mi, że to normalne. Ponoć klientki, które co miesiąc przychodzą na uzupełnianie ubytków, raz mają większe luki na prawym oku, a drugi raz na lewym - i tak na zmianę :) bo akurat tak kształtuje się cykl wzrostu / wypadania naturalnych rzęs. A ja myślałam, że rosną na obu oczach jednocześnie i jednakowo :) Człowiek całe życie się uczy...

Owe wyjaśnienia poznałam podczas wizyty mającej na celu usunięcie rzęs (chlip...). Po czterech tygodniach uznałam, że symetria zaczyna coraz mocniej zanikać, a luki na lewym oku da się zauważyć nawet bez wnikliwych oględzin. Pozostało mi zdecydować: uzupełnianie lub zdejmowanie. Z żalem postanowiłam rozstać się ze swoim kocim spojrzeniem. Głównym powodem były względy finansowe - ok. sto złotych za uzupełnienie. Nie ukrywam jednak, że nie jedynym. Po miesiącu trochę zatęskniłam za możliwością porządnego, ekspresyjnego umycia oczu, bezproblemowym demakijażem i opcją potarcia powiek zaraz po przebudzeniu ;)

Samo zdejmowanie rzęs było bezproblemowe i bezbolesne (również finansowo ;) zapłaciłam za to 30 złotych). Kosmetyczka przed przystąpieniem do zabiegu ostrzegła mnie, żebym pod żadnym pozorem nie uchylała powiek, ponieważ na linię rzęs nałoży mi żel, który w kontakcie z oczami może mocno piec i podrażniać. Czy muszę mówić, że wystraszona kurczowo trzymałam powieki szczelnie zamknięte przez kolejny kwadrans? ;) Preparat do rozpuszczania kleju faktycznie okazał się diabelnie mocny - do tego stopnia, że rozpuścił kosmetyczce lakier na paznokciach... Na szczęście obyło się bez nieprzyjemności :) Pani chwilę po nałożeniu mi żelu na powieki zaczęła przy pomocy pęsetki (?) odczepiać kolejno wszystkie sztuczne rzęsy od moich naturalnych. Poszło gładko. Kilka minut, domywanie resztek kleju łagodzącym płynem, pozwolenie na zejście z gabinetowego łóżka. Spojrzenie w lustro i... znowu szok! Tym razem w drugą stronę ;)) W ciągu miesiąca zdążyłam przyzwyczaić się do swojego nowego, kociego spojrzenia, które w tamtej chwili stało się tylko przyjemnym wspomnieniem. Szybko jednak rozpoznałam i zaakceptowałam swoją "poprzednią wersję" ;)

Moje rzęsy po miesiącu noszenia sztucznych rzęs wyglądają dokładnie tak samo, jak przed ich założeniem. Nie zaobserwowałam żadnych ubytków na gęstości ani długości. Nie uległy również osłabieniu. Od usuwania rzęs minęły już 2 tygodnie - sądzę, że w tym czasie zdążyłabym zauważyć nieprawidłowości :) Przyznaję, że czuję ulgę. Martwiłam się, że ta przygoda posieje spustoszenie wśród moich naturalnych rzęs. Z drugiej strony sztuczne "firanki" nosiłam tylko przez miesiąc - być może to zbyt krótki czas by zrobić sobie krzywdę.

Zaznaczam, że nie stwierdziłam, by jedwabne rzęsy w jakikolwiek sposób kolidowały z noszeniem soczewek kontaktowych.

Czy zdecyduję się na ponowne przedłużenie rzęs metodą 1:1? Pomimo pewnych niedogodności - tak :)) Nie bez powodu, nie na codzień, ale jeśli trafi się jakaś większa okazja (np. własny ślub), to w podskokach pobiegnę do salonu na kolejny zabieg. Efekt jest piorunujący. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć: warto było :)))

Jeśli macie jakieś pytania bądź wątpliwości związane z tym tematem - pytajcie śmiało!

wtorek, 19 lipca 2011

Trochę prywaty, czyli TAG :)

Za mną bardzo intensywny tydzień. Dużo obowiązków, spraw, zadań, permanentny niedoczas na pisanie bloga... ale i dużo przyjemności - weekend spędziłam w Warszawie, a wyjazd miał na celu wyłącznie spotkania towarzyskie ;)) Ale już jestem! Widzę, że podczas swojej nieobecności zostałam otagowana :)) One Lovely Blog Award przywędrowała do mnie aż pięciokrotnie!


Zasady:
1. W odpowiedzi na nominację wpisz podziękowania i link blogera, który przekazał ci nagrodę.

2. Skopiuj i wklej u siebie logo nagrody.
3. Napisz o sobie 7 rzeczy.
4. Nominuj 16 innych cudownych blogerów (nie można nominować blogera, który przyznał ci nagrodę).
5. W komentarzu poinformuj ich o przekazaniu nagrody.

Podziękowania należą się:
- Katalinie, autorce bloga Sugar & Spice
- Eveleo, autorce bloga Kobieta przed 30.
- Prozerpine, autorce bloga Natural perfect's secret
- Kotwilce, autorce bloga Kotwilka i jej pasje
- KosmetoholiczcePL, autorce bloga KosmetoholiczkaPL

Dzięki dziewczyny :))

Siedem faktów na mój temat... Hmm. Był już kiedyś podobny TAG (KLIK). Wtedy również należało zdradzić siedem rzeczy na swój temat. Wypadałoby więc, żebym teraz ujawniła coś nowego ;)

1. Jestem dzieckiem XXI wieku. Nie wyobrażam sobie życia bez samochodu, naszpikowanego przydatnymi (i zupełnie zbędnymi ;)) aplikacjami telefonu, laptopa z dostępem do Internetu... Choć czasem miło oderwać się od tego wszystkiego chociaż na chwilę :)
2. Pierwszym sprzętem, jaki kupię do swojej przyszłej kuchni, będzie zmywarka (choćbym z tego powodu miała przez miesiąc nie mieć np. stołu ;)). Cenię udogodnienia, a mówiąc dosadniej: jestem leniem ;) i desperatem ;)))
3. Jeszcze kilka lat temu dość płynnie posługiwałam się językiem niemieckim. Zdałam rozszerzoną maturę i zrobiłam certyfikat. Obecnie mam problem np. z zamówieniem obiadu :( Kilkuletnia przerwa w używaniu języka robi swoje... Dlatego wzięłam byka za rogi: od niedawna poświęcam 15 minut dziennie na powtórki. Nacisk kładę zwłaszcza na słownictwo. Übung macht den Meister ;))
4. Obecnie odbywam staż w fajnej, przyjaznej firmie. Chwilowo "siedzę w przetargach", ale wkrótce przechodzę do działu personalnego, który realizuje zadania zgodne z moim profilem kompetencyjnym i zainteresowaniami :) Oprócz tego studiuję zaocznie na studiach magisterskich - przede mną jeszcze rok.
5. Uważam, że najlepsze lody pod słońcem serwuje... McDonald's ;) Zwłaszcza te z polewą czekoladową!
6. Mam na półce wszystkie tomy H. Pottera :) Wkrótce zasiadam do przeczytania całej serii. O przygodach czarodzieja z blizną na czole czytałam już kilka lat temu, jednak wtedy poprzestałam na czwartym tomie. Więcej zwyczajnie nie było ;)
7. Dwa miesiące temu wróciłam do sprawdzonego sposobu oszczędzania. Postanowiłam, że wszystkie monety 5-złotowe, jakie tylko znajdą się w moim posiadaniu, będę wrzucać do skarbonki. Choćbym miała umrzeć z pragnienia, "piątki" nie wydam ;) Tym sposobem w kilka tygodni uskładałam całkiem pokaźną sumkę, która w normalnym trybie zapewne rozeszłaby mi się niezauważalnie na różne drobiazgi. Oszczędzam dalej :)


Mam dziwne wrażenie, że nie ma kogo nagrodzić, bo chyba  wszyscy których odwiedzam już odpowiedzieli na ten TAG... Naginam więc zasady, nie przekazuję wyróżnienia dalej. Mam nadzieję, że żadna kara mnie za to nie spotka ;))

sobota, 9 lipca 2011

Raj dla włosów :)

Jako posiadaczka dość długich, farbowanych na ciemny brąz, niemal codziennie suszonych i prostowanych (a tym samym narażonych na przesuszenie i zniszczenia) włosów wciąż poszukuję idealnych kosmetyków do ich pielęgnacji, odżywienia, nawilżenia. Tym bardziej ucieszyłam się z maila, którego dostałam kilka dni temu. Zostałam zaproszona do współpracy z marką Wella :) Zaproponowano mi przetestowanie nowej serii szamponów i odżywek: Wella Pro Series. Firma wypuściła na rynek cztery warianty: Shine, Repair, Volume, Color. Sądziłam, że dostanę do przetestowania jeden z nich. Szczęka mi opadła, kiedy pani Katarzyna oświadczyła, że otrzymam wszystkie :) To raj dla moich włosów :))) Paczka jest już u mnie!


Z przyjemnością podejmuję testy i pałam nadzieją, że któryś z tych zestawów okaże się poszukiwanym ideałem :)

Przy okazji pokażę Wam, co całkiem niedawno upolowałam w TK Maxxie. Totalnie w ciemno wzięłam litrową odżywkę do włosów RUSK:


Dopiero w domu zorientowałam się, że to odżywka bez spłukiwania ;) o konsystencji mleczka. Ale... może to i lepiej? :)) Moje włosy nie są ostatnio w najlepszej kondycji, być może ten kosmetyk pomoże im odżyć.

I jeszcze jedno, tym razem wyjątkowo nie dla włosów ;) Wiedziona węchem porwałam się jeszcze na mydło do rąk Grace Cole - Watermelon & Pink Grapefruit:


Cudnie pachnie i cudnie wygląda. Nie ukrywam, że ma to dla mnie duże znaczenie. Lubię, gdy kosmetyk cieszy oko :) Pewnie nie jestem wyjątkiem, hm? ;))

piątek, 8 lipca 2011

O pewnej rocznicy... :))

8. lipca 2010. Ciepły, letni dzień. Pamiętny dzień. Późnym popołudniem mój brat wrócił do domu z kartonowym pudełkiem w dłoniach. A w pudełku... coś się ruszało. Malutki kotek! A raczej kotka ;) Cała mieściła mi się na dłoni. Brat natknął się na nią w szczerym polu. Nie mam pojęcia, jak się tam znalazła, ale to nieważne. Została ocalona i przygarnięta. Moja Kota :)))

Podczas zeszłorocznych wakacji była małym urwisem...







A teraz? Dostojna arysKOTratka ;) która jednak czasem ma napady wariactwa, kocha przesiadywanie w szeleszczących reklamówkach, a podczas wczesnych poranków uwielbia się łasić :))








I jest ze mną dokładnie od roku! Idę śpiewać "Sto lat" ;))
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...