wtorek, 28 lutego 2012

Komu kawy? ;))

Akcja Wiosna w toku! Wciąż dzielnie trenuję 30 Day Shred i dbam o siebie jeszcze uważniej niż zwykle. Wizja założenia wiosenno-letnich ubrań działa bardzo motywująco :) A w kwestii owej dbałości - dzisiaj chcę podzielić się z Wami patentem równie prostym, co genialnym :)) Jestem pewna, że część z Was go zna i uwielbia. Kto nie zna, powinien jak najszybciej poznać! Peeling kawowy :)

(foto: wizaz.pl)

I nie mam tutaj na myśli gotowców z drogeryjnych półek! Chodzi o prawdziwą, parzoną kawę, a konkretnie - o fusy :))


Są różne szkoły. Jedni nacierają się suchymi fusami wymieszanymi z żelem pod prysznic, inni najpierw fusy parzą... Ja należę do drugiej grupy. Swój peeling przygotowuję następująco: wsypuję do miseczki kilka kopiatych łyżek kawy (kupuję najtańszą jaką znajdę), zalewam ją wrzątkiem do poziomu ich wysokości tak, by uzyskać gęstą papkę i odstawiam do przestudzenia. Następnie zabieram miseczkę do wanny i po umyciu ciała intensywnie nacieram je fusami :) Przed użyciem do papki można dodać nieco oliwki (która przy okazji nawilży ciało), żelu pod prysznic (ułatwi aplikację zwiększając poślizg), kryształkowego cukru (w ramach zwiększenia mocy peelingu), cynamonu (działającego rozgrzewająco - nie polecam osobom mającym problem z rozszerzonymi naczynkami!), soli kąpielowej ... i tak dalej :) Ja nie stosuję żadnych dodatków. W stu procentach odpowiada mi gęstość, moc ścieralna i cudowny, intensywnie kawowy zapach fusów solo. 

Kiedy pierwszy raz zastosowałam peeling fusami kawy stwierdziłam, że to prawdziwe objawienie! Od tamtej pory robię go regularnie, minimum dwa razy w miesiącu. Gwarantuję Wam, że nieźle się naszukacie zanim znajdziecie w drogerii kosmetyk o choćby zbliżonym działaniu :) o ile w ogóle znajdziecie. Peeling kawowy jest niesamowicie skuteczny. Nie spływa z mokrej skóry, co ułatwia stosowanie. Ściera martwy naskórek w sposób bardzo dokładny, a jednocześnie delikatny - w żaden sposób nie podrażnia. Skóra po jego użyciu jest niewiarygodnie gładka, miękka i rozjaśniona. Po każdym zabiegu nieustannie ją miziam i pieję z zachwytu ;)) Uczucie nieprzyjemnego ściągnięcia i wysuszenia absolutnie nie występuje. Kofeina zawarta w kawie ma właściwości ujędrniające i wyszczuplające. Coś w tym jest! Pośladki i uda po dokładnym wymasowaniu fusami kawy są gładsze i bardziej napięte. Dlatego często stosuję ten peeling przed wyjściem na basen czy plażę... ;) Kolejny plus - cena! Za dużą paczkę najtańszej "fusiary" zapłacicie mniej, niż za słoiczek drogeryjnego, słabiej działającego peelingu. Dodam, że kawa dość mocno brudzi wannę, jednak łatwo się z niej spłukuje - obywa się bez szorowania :)

Niedawno wyczytałam o jeszcze jednym zastosowaniu peelingu kawowego. Dziewczyny masują nim skórę... głowy. Przygotowują go mieszając kawę z jogurtem bądź kefirem (bez zawartości cukru!) i szamponem ziołowym. Ich zdaniem taka mieszanka poprawia ukrwienie skóry głowy, przyspiesza porost włosów i odżywia czuprynę. Nie straszne im to, że trzeba płukać włosy kilkukrotnie, by pozbyć się  wszystkich fusów... ;) Na ile ten sposób faktycznie działa - nie wiem, ale wkrótce to przetestuję ;)

Jak dla mnie peelingowanie ciała fusami kawy to same pozytywy :) Maksymalna skuteczność, łatwość zastosowania, dostępność, koszt... To jak, komu kawy? ;))

Znacie patent z samorobionym peelingiem kawowym? Używacie fusów solo czy wzbogacacie je dodatkami? Podzielcie się przepisami na ulubione mieszanki i wrażeniami z ich stosowania! :)

niedziela, 26 lutego 2012

Powtórki nie będzie...

Farbuję swoje włosy od kilku lat. Zawsze wybieram tradycyjne farby bez amoniaku. Nie mogę się przekonać do farbowania henną - przeraża mnie wizja trwale i nierównomiernie oblepionych włosów warstwą, która nie przepuszcza do wnętrza włosa cennych składników... Ale ja nie o tym! Dzisiaj będzie o farbie w formie pianki. Tę postać farby również omijałam, choć nie wiem dlaczego. Tym chętniej przystałam na propozycję marki Wella dotyczącą przetestowania trwale koloryzującej pianki Wellaton. Zawsze farbuję włosy na kolor zbliżony do naturalnego, czyli brązowy. Z gamy Wellaton wybrałam więc farbę 6/7, czyli Czekoladowy Brąz.



Pianka Trwale Koloryzująca Wellaton dostępna jest w osiemnastu odcieniach:

2/0 Czarny
3/0 Ciemny brąz
4/0 Średni brąz
4/6 Burgund
5/0 Jasny brąz
5/7 Jasne kakao
6/7 Czekoladowy brąz
7/0 Średni blond
7/1 Średni popielaty blond
7/3 Orzechowy blond
8/0 Jasny blond
8/1 Jasny popielaty blond
8/3 Jasny złoty blond
9/0 Rozświetlony blond
9/1 Rozświetlony popielaty blond
55/46 Egzotyczna czerwień
66/46 Wiśniowa czerwień
77/44 Wulkaniczna czerwień

Każdy ma szansę znaleźć odpowiedni odcień. 

Producent obiecuje nam produkt łatwy w aplikacji, dający intensywny i trwały kolor oraz pełne pokrycie siwych włosów. Tego ostatniego na szczęście nie mogę sprawdzić ;) ale pozostałe deklaracje wzięłam pod lupę. Włosy jak zwykle ufarbowała mi przyjaciółka. Po otwarciu opakowania naszym oczom ukazał się następujący zestaw:


Kolor, oksydant, dozownik, rękawiczki i serum do zastosowania po farbowaniu. Na wstępie plus za bardzo dobre rękawiczki - są odpowiedniej wielkości (idealnej na kobiecą dłoń) i grubości. Dalej niestety nie jest już tak kolorowo... Spory zarzut czynię pod adresem aplikatora. Piankę wydobywa się z buteleczki za pomocą jej ściskania. To bardzo niewygodne, zwłaszcza pod koniec, kiedy farby jest już niewiele. Piana chlapie na wszystkie strony brudząc wszystko wokół... Pompka byłaby o wiele lepszym rozwiązaniem. Sama pianka jest dość kremowa, łatwo się rozprowadza. Na włosach zmienia postać na płynną - trochę spływa z włosów. Polecam natychmiastowo czyścić zabrudzone miejsca (czoło, kark, uszy), im dłużej pianka pozostaje na skórze tym trudniej ją usunąć. To byłabym w stanie przeżyć, ale nie jestem w stanie znieść koszmarnego, duszącego zapachu tej farby! Podczas zabiegu obie z przyjaciółką na zmianę kaszlałyśmy i płakałyśmy. Pierwszy raz farbowanie było dla mnie do tego stopnia nieprzyjemne. Na szczęście po zakończeniu aplikacji ten drażniący zapach nie był już tak mocno wyczuwalny. Nie odnotowałam również podrażnienia skóry głowy. Po zmyciu farby z włosów nałożyłam na nie serum, które przyjemnie je wygładziło. Kolor wyszedł mi ciemniejszy niż ten, który widnieje na opakowaniu, ale to akurat żadne zaskoczenie. Byłam zadowolona z uzyskanego efektu - odcień był żywy, nasycony, ciepły. Trwałość koloru oceniam przeciętnie - wypłukuje się z włosów w takim samym tempie, jak w przypadku innych farb (stwierdzam to miesiąc po koloryzacji). Kondycja włosów pozostała bez zmian.

Podsumowując: jestem na nie. Pianka Wellaton ma swoje plusy, ale są one nieliczne i - jak dla mnie - mało znaczące. Dostrzegam znacznie więcej minusów, z koszmarnym, duszącym zapachem i niepraktycznym aplikatorem na czele. Efekt uzyskany dzięki tej piance mnie zadowala, jednak wiem, że równie dobry rezultat mogę osiągnąć w przyjemniejszy sposób - przy pomocy innych, delikatniejszych i praktyczniejszych w zastosowaniu farb bądź pianek. Do tej nie wrócę.

Stosowałyście Piankę Trwale Koloryzującą Wellaton? Jakie jest Wasze zdanie na jej temat? 

piątek, 24 lutego 2012

Moderacja komentarzy - podyskutujmy!

TEN wpis Vexgirl, przedstawiający przykrą i niefajną dla nas - bloggerek - sytuację, przy okazji zainspirował mnie do przemyśleń na temat moderacji komentarzy.

(foto: waynejohn.com)

Jak wiecie, u mnie ta funkcja jest włączona. Wiadomo - mój blog, moje preferencje, robię jak mi wygodnie. Jednak chciałabym, żebyście Wy - moje Czytelniczki - czuły się tutaj dobrze i swobodnie, dlatego chcę poznać Wasze zdanie.

Kiedy zakładałam bloga zastanawiałam się, czy uruchamiać tę opcję. Zdecydowałam się z kilku powodów:
- moderacja umożliwia mi przeczytanie każdego pozostawionego tutaj komentarza - dzięki temu nie przegapię żadnego z nich (czasem komentujecie wpisy archiwalne, do których generalnie nie zaglądam),
- dzięki moderacji mogę nie dopuścić do sytuacji, którą opisała Vexgirl - nikt nie zamieści na moim blogu reklamy bez mojej wiedzy i zgody,
- mogę odsiać komentarze, które nie zawierają żadnych treści oprócz osławionego "Super blog, zapraszam do mnie: (adres bloga osoby komentujacej)" - to także reklama, na którą się nie zgadzam.

Dodam, że moderacja nie jest równoznaczna z cenzurą. Publikuję wszystkie komentarze, które nie łamią podstawowych zasad (vide: reklamy, teksty obraźliwe - na szczęście jeszcze takowych tu nie spotkałam, ale dmucham na zimne). Robię to na bieżąco - zaglądam na Bloggera bardzo często.

Brzmi rozsądnie, prawda? Niemniej jednak wiem, że na niektóre z Was komunikat Twój komentarz będzie widoczny po zatwierdzeniu działa co najmniej demotywująco. Wyłączając moderację komentarzy dołożę sobie pracy związanej z usuwaniem spamu (nie zmienię zdania względem bezprawnych reklam zamieszczanych przez osoby prywatne i przez firmy - mój blog nie jest miejscem na cudzą promocję, chyba, że wyrażam na to zgodę). Jednak jestem gotowa się tego podjąć dla Waszego komfortu.

Wypowiedzcie się! Proszę Was o głos w ankiecie zamieszczonej na samej górze paska bocznego oraz uzasadnienie swojego wyboru w komentarzu. Zależy mi na tym, by poznać opinię jak największej liczby osób. Weźcie pod uwagę moje argumenty, przemyślcie własne i dajcie znać. Podyskutujmy!

czwartek, 23 lutego 2012

Kobieca broń :))

Jak wspomniałam Wam w TYM poście, moim ulubionym sportem zimowym jest kanapowanie. Nie ma jak leżeć i pachnieć... Nieładnie, wiem! Na szczęście zima już się kończy. Kilka dni temu wróciłam do systematycznych ćwiczeń fizycznych, już nie leżę. Ale pachnę nadal :))) Ostatnio bardzo słodko, cukrowo, owocowo i kwiatowo... 

(foto: wordpress.com)

Flowerbomb edt od Viktora & Rolfa. Uwielbiam! Zapach poznałam trzy lata temu, zupełnie przypadkowo, podczas wizyty w jednej z perfumerii. To była miłość od pierwszego niuchnięcia :) Długo oszczędzałam na swój pierwszy flakon (niestety zapach kosztuje dość słono...). Dwa lata temu kupiłam i od tamtej pory używałam tych perfum niemal z namaszczeniem. Niedawno mój śliczny flakonik wydał z siebie ostatni psik... Na szczęście rozłąka nie trwała długo - kochani rodzice sprezentowali mi nową, pełniutką, 100-ml Kwiatową Bombę :))))



Nuty świeże: mandarynka, pomarańcza, bergamota, różowy pieprz.
Nuty zmysłowe: ambra, kaszmir, paczula.

Składniki tego zapachu zupełnie do mnie nie przemawiają. Zwłaszcza bergamota i paczula, których fanką raczej nigdy nie będę ;) Jednak połączenie tych nut daje zapach, który działa na mnie niczym magnes :)) Otwarcie jest mocno cytrusowe. Nie są to jednak cytrusy kwaśno-gorzkie i świeże. Czuję dojrzałe, wygrzane w słońcu, słodkie mandarynki i pomarańcze. Wyczuwam zapach miąższu i aromat skórki. Zapach upalnego lata :)) Gdzieś pomiędzy owocowymi akordami rzeczywiście można rozpoznać pieprz, jednak nie zawsze go wyczuwam. Z czasem robi się coraz bardziej słodko. Woń z cytrusowej przeistacza się w owocowo-kwiatową (z przewagą kwiatów) i jest wyraźnie podbita... cukrem. Takim spalonym, wręcz skarmelizowanym cukrem. Dużą ilością cukru. A mnie to bardzo odpowiada ;)) Tak zimą, jak i latem. Wbrew pozorom zapach nie jest ulepny ani duszący. To taka zdrowa, pozytywna, wibrująca słodycz. Lubicie watę cukrową...? No właśnie :))

(foto: interia.pl)

W perfumeriach znajdziecie kilka różnych wersji zapachu Flowerbomb. Eau de parfum, eau de toilette, extreme, extrait de parfum, la vie en rose, ... 

(foto: beautezine.com)

Wybieram wodę toaletową z prostego powodu - opcja perfumowana (nie wspominając już o extreme) jest dla mnie zbyt intensywna. Dla mnie, lubującej się w mocnych i słodkich zapachach! Nie do wiary ;)) Edt jest w sam raz - intensywna, ale nie męcząca. I bardzo trwała! To chlubny wyjątek wśród wód toaletowych :) 

Dopełnieniem szczęścia jest dla mnie przepiękny, cieszący oko flakon. Regularny, poręczny, kryształowy, igrający ze światłem słonecznym i iskrzący w jego blasku, ukazujący zawartą wewnątrz wodę w kolorze... waty cukrowej, a jakże :)) Przypomina luksusowy granat z zawleczką. W końcu to bomba. Moja broń kobieca :DDD Skojarzenie z piosenką "Sexappeal..." jest tu jak najbardziej na miejscu ;))

wtorek, 21 lutego 2012

Kryptonim: wiosna!

Uważam, że dobre przedsięwzięcia należy propagować. A to jest wyjątkowo udane! Kto jeszcze nie czytał, tego zachęcam do lektury posta Urban dotyczącego treningu 30 Day Shred: KLIK. Przeczytałyście? Więc zapewne też poczułyście ten przypływ motywacji do ćwiczeń :)) Ja podjęłam wyzwanie! 


30 Day Shred to program treningowy ułożony przez Jillian Michaels. 30 minut ćwiczeń codziennie przez 30 dni. Program składa się z trzech poziomów - każdemu z nich poświęca się 10 kolejnych dni. Trening składa się z ćwiczeń cardio i z ćwiczeń siłowych wykonywanych z obciążeniem, dlatego dobrze jest mieć pod ręką niewielkie hantle (ja dysponuję hantelkami ważącymi po 2 kg). W przypadku ich braku polecam znaleźć poręczny zamiennik, jak chociażby półlitrowe butelki po mineralce wypełnione małymi, obłymi w kształcie kamieniami. Albo po prostu je kupić :) Hantle znajdziecie w każdym sklepie sportowym, nie kosztują wiele. 

Program Jillian ma nam pomóc wzmocnić ciało, wyrzeźbić zgrabne mięśnie, spalić nieco zalegającej tkanki tłuszczowej i wyrobić lepszą kondycję. Pierwsze wrażenia? Ćwiczenia są wymagające, ale nie zabójcze. Wyciskają siódme poty i wywołują niezłe zakwasy, ale nie odbierają oddechu ani motywacji :) Każdy im podoła, początkujący również! Mówi Wam to osoba, która po wejściu na trzecie piętro łapie niezłą zadyszkę... ;) Tak to jest, kiedy aktywność kończy się jesienią, by całą zimę tylko leżeć i pachnieć. Chętnie zrzucę 3-4 kilogramy i wzmocnię ciało. Urban, spadłaś mi z nieba z tym swoim postem :))

Dzisiaj trzeci dzień pierwszego poziomu. Zaraz zjem porcję białka (może jajko?), wskoczę w legginsy, napełnię szklankę wodą mineralną, uruchomię filmik (KLIK) i ... tym sposobem poczynię kolejny krok na drodze do ładniejszego ciała :) Po treningu skreślę kolejne okienko w mojej motywacyjnej tabelce i zjem coś zdrowego. Szkoda byłoby zaprzepaścić wysiłki nieprzemyślaną dietą. Motywacja do skorygowania sposobu odżywiania to kolejny plus tego treningu ;)



Akcja Wiosna rozpoczęta! Kto się przyłącza? :))

niedziela, 19 lutego 2012

Dla ciała i zmysłów :))

Każda z Was z pewnością ma swoje pokąpielowe rytuały. Ja też mam :) Jednym z nich jest nacieranie całego ciała oliwką dla dzieci. Wolę ją od wszelkich mleczek, masełek i balsamów - za uzyskiwany poziom i długotrwałość nawilżenia oraz łatwość aplikacji :) Owo nacieranie zawsze łączę z krótkim masażem, by poprawić elastyczność skóry i krążenie. Nietrudno więc zgadnąć, do jakich celów przeznaczyłam rewitalizujący olejek do ciała i do masażu Pomarańcza marki The Secret Soap Store :)


Zdaniem producenta olejek do ciała i do masażu Pomarańcza to doskonała mieszanina olejów roślinnych: Oleju Shea, Oleju Avocado ( EKO cert), Oleju Macadamia, Oleju Jojoba, Oliwy z oliwek oraz Olejku Pomarańczowego wprowadzi Cię w stan odprężenia i spokoju. Pomarańcza jest cenionym leczniczym ziołem pochodzącym z Chin i wschodniej Azji. Olejek pomarańczowy, otrzymywany ze skórek owoców pomarańczy, pochodzi z Sycylii. Olejek można stosować do masażu, lub nacierać ciało po kąpieli w celu odpowiedniego nawilżenia i odżywienia skóry.


Olejek pomarańczowy The Secret Soap Store jest wolny od parabenów i nietestowany na zwierzętach. Posiada certyfikat Mecenasa Zdrowia. 

Buteleczka otwierana na "klik" zawiera 100 ml produktu. Niewiele, wolałabym wersję 200 ml. Jednak mała pojemność jest uzasadniona - olejek jest zdatny do użycia tylko przez 6 miesięcy od otwarcia. To korzystne dla osób, które stosują go wyłącznie okazyjnie, np. podczas romantycznego masażu ;) i mogłyby nie zdążyć zużyć większej ilości. Ja - jak już wspomniałam - używałam tego olejku po każdej kąpieli do nacierania całego ciała. 100 ml wystarczyło mi na około 4 tygodnie codziennego stosowania. Niezły wynik :)

Sam olejek ma zaskakująco lekką, niezbyt tłustą konsystencję. Dzięki temu względnie łatwo się wchłania i nie brudzi ubrań. Pozostawia skórę miękką, głęboko nawilżoną i odżywioną. Daje poczucie komfortu na wiele godzin - aż do następnej kąpieli :) Kolejną zaletą tego kosmetyku jest jego zapach. Cudowny! Pomarańczowy, słodkawy, delikatny, orzeźwiający. Nacieranie się tym olejkiem to prawdziwa aromaterapia, rozkosz dla zmysłów :)) Przyjemna woń po chwili ulatnia się, ustępując miejsca perfumom. Uwielbiam pomarańczowy zapach olejku, niemniej jednak jego znikalność ;)) to zaleta.

Nie stosowałam tego produktu na twarz ani na włosy, więc nie jestem w stanie wypowiedzieć się na temat ewentualnego działania. Do olejowania buzi i czupryny mam inne specyfiki :)

Pomarańczowy olejek The Secret Soap Store to rewelacyjna alternatywa dla tłustszych oliwek do pielęgnacji. Wrócę do niego latem, kiedy to wysokie temperatury nie sprzyjają nacieraniu się "ciężkimi", niewchłanialnymi olejkami. Już tęsknię za tym zapachem... :)

Czym najchętniej nacieracie się po kąpieli / prysznicu? Czy są tu jeszcze jakieś fanki olejkowej formy nawilżania ciała? :)

sobota, 18 lutego 2012

PROfesjonalista :)

Bielenda Professional - Płyn do demakijażu oczu i ust.

(foto: bielenda.pl)

Bez zbędnych wstępów powiem, że ten preparat to moja miłość od pierwszego użycia :) A miało ono miejsce u kosmetyczki, która zmywała z moich powiek liner, przygotowując mnie do zabiegu uzupełniania jedwabnych rzęs (więcej na ich temat znajdziecie TUTAJ). Delikatnie i jednokrotnie (!) przejechała nasączonym wacikiem po moich powiekach. Zapytałam: to już...? W końcu byłam umalowana bardzo trwałym linerem E.L.F. ... Widząc moje zaskoczenie kosmetyczka pokazała mi buteleczkę z dwufazowym płynem Bielendy Professional. Własny egzemplarz kliknęłam jeszcze tego samego dnia :)


Zdaniem producenta specjalna, dwufazowa formuła pozwala na szybkie i skuteczne zmycie każdego makijażu bez podrażnienia wrażliwej skóry wokół oczu. Faza bezbarwna dokładnie i szybko usuwa makijaż, natomiast faza turkusowa odświeża i nawilża delikatną skórę. Płyn - oprócz tego, że skutecznie i delikatnie zmywa makijaż - pielęgnuje skórę i nawilża ją oraz wzmacnia i uelastycznia rzęsy.

Składniki aktywne: delikatne substancje tłuszczowe, Cohobat z płatków róży, ekstrakt z chabra bławatka, witamina B5. Produkt został przebadany dermatologicznie i oftalmologicznie (okulistycznie). Jest bezzapachowy.


Za buteleczkę o pojemności 200 ml na Allegro zapłaciłam 25 zł. Dużo i niedużo. Używałam już kilku różnych płynów dwufazowych - wszystkie były dobre ale bez wahania stwierdzam, że ten jest najlepszy :) Wart każdej złotówki. Z niesamowitą łatwością radzi sobie ze zmywaniem nawet najtrwalszych eyelinerów. Dzięki temu obywa się bez szkodliwego dla delikatnej skóry wokół oczu pocierania, naciągania i tym podobnych atrakcji. Niestety nie wiem jak preparat radzi sobie z tuszem do rzęs, bo jedwabnych nie maluję, ale zakładam, że to dla niego pestka :) Rzeczywiście nawilża skórę. Pozostawia na niej lekko pudrową powłoczkę, typową dla większości płynów dwufazowych. Mnie to nie przeszkadza, jednak zdaję sobie sprawę, że dla niektórych z Was to wada. Wydajność oceniam na piątkę.

Za drogeryjnymi kosmetykami Bielendy nie przepadam. Za to coraz częściej przekonuję się, że warto sięgać po ich produkty sygnowane logiem Professional (KLIK). W mojej szafce już gości płyn micelarny Bielenda Pro :) Wiele dobrego słyszałam o ich maskach algowych i peelingach. Mam ochotę na kolejne zakupy... ;) Jeśli się zdecyduję, to z pewnością wrzucę do koszyka kolejną buteleczkę dwufazy! Ten kosmetyk to prawdziwy PROfesjonalista ;)

Znacie kosmetyki Bielenda Professional? Macie swoich ulubieńców wśród produktów tej marki? Podzielcie się! :)

piątek, 17 lutego 2012

Bo kocham planować... ;)

No dobrze, Tłusty Czwartek za nami. Pora wrócić do rozsądnego odżywiania i ogólnie pojętego dbania o linię! Ja mam ku temu dodatkową motywację :) Jak część z Was wie (a może nie wie?) w przyszłym roku wychodzę za mąż. Już sama myśl o ogromie przygotowań (z których większość jeszcze przed nami) sprawia, że jestem w swoim żywiole! Uwielbiam planować, organizować - w myślach i na papierze :)) Niedawno, przez zupełny przypadek, natknęłam się w Internecie na Notatnik Panny Młodej (KLIK). Przecież to gadżet stworzony w sam raz dla mnie! Już jest mój :))



Notatnik ma formę kołozeszytu, format B5 i twardą oprawę. Utrzymany jest w minimalistycznym stylu, co widać już po okładce :) Wewnątrz podzielony jest na cztery sekcje: ślubne abc, przygotowania, organizacja, kontakty.


W kilku miejscach znajdziemy kieszonki z grubego, przezroczystego tworzywa, które służą do przechowywania rachunków, umów czy luźnych karteczek z zapiskami. Bardzo praktyczne :)

Myślę, że zdjęcia opowiedzą Wam o tym notatniku więcej niż słowa :)










To tylko część możliwości tego organizera. Zawiera tabele pomagające zarządzać budżetem i podziałem kosztów czy ustalić menu, wskazówki i podpowiedzi, kalendarz spotkań, plan działań na 18, 12, 10, 6 itd. miesięcy przed ślubem, mnóstwo miejsca na notatki ... i wiele więcej :)

Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić to jakość papieru, na jakim wydrukowany jest notatnik. Wolałabym, żeby był biały. To jednak bardziej wzgląd estetyczny niż rzeczywista wada, bo w gruncie rzeczy papier (ecru, nieco szorstki) jest solidny i gruby. Być może pochodzi z recyklingu...? Niestety nigdzie nie znalazłam takiej informacji.

Cena Notatnika Panny Młodej to 69 zł. Sporo, ale... podobno 8 minut planowania to godzina zaoszczędzonego czasu :) No i ta radość! Poza tym można upolować promocję :) na funpage'u facebook.com/notatnik właśnie wisi informacja o jednej z nich! 14,02% zniżki do końca lutego :)) (promo-kod: walentynki). 

Jestem bardzo zadowolona z zakupu. Ten organizer z pewnością ułatwi mi ogarnęcie przedślubnego zamieszania i uprzyjemni planowanie. Wszystkie informacje będą poukładane, łatwiej weryfikowalne i co najważniejsze - wszystkie będą w jednym miejscu. Żaden genialny pomysł mi nie umknie ;))

Przy okazji tego posta stworzyłam nową etykietę: ślub i wesele. Zrobiłam to głównie dla siebie ;) W przyszłości, kiedy przygotowania ruszą już pełną parą, czasem zapewne zechcę zapytać Was o radę, Wasze doświadczenia, poprosić o pomoc, link z inspiracją... o ile pozwolicie :)) W zamian może uchylę rąbka tajemnicy odnośnie chociażby mojego image'u...? ;)

czwartek, 16 lutego 2012

Niech żyje tradycja ;))

Cześć łakomczuszki! :)) Przypominam, że dzisiaj świętujemy Tłusty Czwartek!

(foto: we-dwoje.pl)

Niestety w tym roku nie byłam na tyle ambitna (ani dyspozycyjna), żeby upiec własne pączki. Właśnie zajadam się przepysznymi, puszystymi i lekkimi pączkami z Lidla, które nie są smażone, a pieczone! Czyli nieco mniej kaloryczne od tradycyjnych :) Ale kto by dzisiaj myślał o kaloriach! Wszak Tłusty Czwartek to tradycja. Jedyny taki dzień w roku, kiedy zjedzenie choć jednego pączka to wręcz obowiązek ;))

Podążacie za tradycją? Pączki robicie samodzielnie czy kupujecie? Pierwszy pączek już zjedzony czy cała ta przyjemność dopiero przed Wami? ;) U mnie na pewno na jednym się nie skończy... na dokładkę sięgnę po kilka lasek chrustu i będę szczęśliwa :D Mówią, że jak się je bez wyrzutów sumienia, to w biodra nie idzie... ;)) Smacznego!

wtorek, 14 lutego 2012

Przez żołądek do serca ;))

Nie od dziś wiadomo, że do serca najlepiej trafia się przez żołądek ;) Tak więc z okazji Walentynek zapraszam Was do stołu! :)) Dzisiaj serwuję sałatkę, którą pierwszy raz jadłam kilka miesięcy temu u jednej z moich serdecznych koleżanek. Wówczas podbiła moje serce (sałatka, nie koleżanka :D). Teraz ja zamierzam podbić Wasze ;))


Potrawa genialna w swej prostocie :)) Do jej przyrządzenia potrzebujecie:

- opakowania makaronu w kształcie ryżu (jakkolwiek to brzmi ;)),
- małej puszki kukurydzy,
- 30 dkg żółtego sera w kostce (ja uwielbiam edamski),
- kilku ogórków kiszonych,
- dwóch pęczków natki pietruszki,
- trzech łyżek majonezu (polecam kielecki - jest wyrazisty w smaku),
- pieprzu.

Wykonanie jest banalne: ugotować i odcedzić makaron, pokroić ser i ogórki w drobną kostkę, posiekać natkę, dorzucić kukurydzę, doprawić, połączyć majonezem, zamieszać. I zjeść! :)) Nie oszczędzajcie na ilości pietruszki, to właśnie dzięki niej mieszanka zyskuje swój charakterystyczny smak. Poza tym to samo zdrowie :)

To jak, do czyjego serca trafiłam poprzez tę sałatkę? ;))

poniedziałek, 13 lutego 2012

Ulubiony pisak ;)

Za mną zwariowany tydzień. Masa nadprogramowych obowiązków, wesele znajomych... Ale już jestem! Czas przerwać tę ciszę :) Przychodzę do Was z recenzją kosmetyku, który podczas ostatnich, szalonych dni był przeze mnie testowany w niemal ekstremalnych warunkach i okolicznościach ;) Zapraszam do lektury kilku słów na temat płynnego korektora Golden Rose :)

(foto: goldenrose.pl)

Swój egzemplarz kupiłam stacjonarnie za ok. 16 złotych. Na moją prośbę ekspedientka dobrała mi jasny, brzoskwiniowy odcień z różowymi podtonami (takie najlepiej sprawdzają się pod oczami, świetnie rozjaśniają spojrzenie). Po testach i oględzinach "naręcznych" ;) oraz porównaniu swatchy padło na nr 05.


Paleta kolorów jest uboga, ale myślę, że wśród pięciu dostępnych odcieni każdy znajdzie ten odpowiedni :)

(foto: goldenrose.pl)

Bardzo podoba mi się forma opakowania - pisak z miękkim, przyjemnym pędzelkiem i zatyczką oraz prostym mechanizmem uwalniającym korektor do wnętrza włosia. Wystarczy lekko przekręcić dolną część pisaka :) która wydaje wówczas charakterystyczny "klik". Ilość uwalnianego korektora można swobodnie dozować - wydobywa się powoli, bez nadmiernego wylewania.


Konsystencja korektora również bardzo mi odpowiada. Płynna, ale niezbyt rzadka. Lekka, gładka, kremowa. Idealna pod oczy. Korektor nie spływa, ale też nie zbija się w grudki. Daje się równomiernie i łatwo wklepać w delikatną skórę pod oczami. Trzeba dodać, że korektor Golden Rose ma formułę "oil - free" i jest testowany dermatologicznie :)

Na plus oceniam również trwałość korektora :) Nałożony pod podkład, a następnie lekko przypudrowany trzyma się cały dzień. Nie ściera się, nie spływa, nie wchodzi w zmarszczki, nie podkreśla suchych skórek, nie powoduje świecenia ani nie wysusza! Czuję się w obowiązku dodać, że mam 25 lat, a moja skóra pod oczami pierwotnie nie jest wysuszona ani wymagająca - nazwałabym ją normalną, nawilżoną, z pierwszymi zmarszczkami mimicznymi. Niestety (albo stety...) nie wiem, jak korektor zachowałby się na przesuszonej skórze. Niemniej jednak na odżywionej skórze pod oczami sprawdza się wyśmienicie :)

Kwestią dyskusyjną jest krycie, czyli jego podstawowa funkcja. Pod moimi oczami można dostrzec nie tyle cienie, co dość widoczne, niebieskie żyłki. Najwyraźniej mam tam wyjątkowo cienką skórę... Golden Rose Liquid Concealer maskuje je w stopniu zadowalającym, ujednolicając koloryt i wyraźnie rozjaśniając spojrzenie. Nie jest idealnie, ale jest dobrze :) Kosmetyk - wbrew zapewnieniom producenta - na pewno nie poradzi sobie z bardzo wyraźnymi cieniami, jednak z pewnością zatuszuje oznaki zmęczenia i niewielkie zmiany w kolorycie cery. Czasem używam do także do ukrycia śladów po niedawno zaleczonych wypryskach czy wyrównania koloru skóry na skrzydełkach nosa. Mówiąc kolokwialnie: daje radę ;) Używam go każdego ranka!

I tu nasuwa mi się kolejny temat - wydajność. To chyba jedyny minus tego produktu. Po trzech tygodniach codziennego stosowania dostrzegam ubytek wielkości 1/3 pierwotnej pojemności (12 ml). Po niespełna dwóch miesiącach po korektorze nie będzie śladu. Na wydajność z pewnością przekłada się konsystencja korektora. Wystarczyłby na dłużej, gdyby był gęstszy, ale wówczas nie nadawałby się pod oczy... Wiecie jak mówią: albo rybki, albo akwarium ;)) Obecna konsystencja korektora bardzo mi odpowiada, więc na wydajność już nie narzekam :)

Zamieszczam swatche. Na drugim zdjęciu znajdziecie porównanie korektora Golden Rose 05 ze słynnym podocznym korektorem SkinFood Salmon Darkcircle Concealer. Zdjęcia oczywiście można powiększyć.



Chętniej sięgam po korektor Golden Rose. Właściwości mają te same, jakość podobną, a nie dość, że kosmetyk GR jest tańszy, to jeszcze praktyczniejszy w użyciu i bardziej higieniczny!

Golden Rose Liquid Concealer to produkt, któremu przyznaję wysokie noty. Planuję powtórny zakup :) jednocześnie polecając go osobom o umiarkowanych potrzebach, których na pewno jest tu sporo. Dostaniecie go stacjonarnie w punktach Golden Rose, w sklepie GoldenRose-Styl (KLIK) lub na Allegro.

Jak sądzicie - czy to produkt dla Was? A może już znacie ten kosmetyk? Jak go oceniacie? Podzielcie się ze mną nazwami swoich ulubieńców w kategorii "korektor pod oczy"! :)

wtorek, 7 lutego 2012

Najlepsza odsłona ;)

Co tu dużo mówić. Brokatowa mania trwa ;) Tym razem prezentuję Wam jej najlepszą, bo różową odsłonę :DDD Spokojnie, jestem daleka od uskuteczniania wizerunku słodkiej laleczki ;)) niemniej jednak dodatki w kolorze wyrazistego różu / fuksji to jest to, co lubię :) Odcienie różu stanowią blisko połowę mojej lakierowej kolekcji. Ale ja nie o tym! Dzisiaj konkretnie: o brokatowym topperze nr 154 marki Mollon z serii Party Line, którego dwie warstwy położyłam na różowy lakier Inglot nr 939.



Ciekawe efektu? Oto i on :))




Tym sposobem uzyskałam pożądany efekt - roziskrzony, aczkolwiek nienachalny manicure :) Podoba mi się!

Topper Mollon Party Line nr 154 to transparentny lakier, w którym zatopiono mnóstwo mikrodrobinek. Są różowe, a mienią się na... różowo - fioletowo :) Mrrrau! Już jedna warstwa położona na różowy base coat daje zadowalający efekt. Ja położyłam dwie, dla podwojenia efektu iskrzenia :) Topper rozprowadza się bardzo przyjemnie - nie jest ani zbyt gęsty (pędzelek łatwo sunie po płytce paznokcia), ani zbyt lejący (nie spływa na skórki). Trwałość oceniam wysoko - lakier utrwalony bezbarwnym top coatem (w tym przypadku: Seche Vite) nie odpryskuje! Ściera się dopiero po 3-4 dniach. To zaskakujące, biorąc pod uwagę ilość warstw na paznokciu (odżywka, dwie warstwy kremowego Inglota, dwie warstwy brokatowego topu, utwardzacz...). Przyznaję maksymalną ocenę :))

Za pękatą buteleczkę o pojemności 10 ml zapłaciłam około 7 złotych. Lakier znalazłam w jednej z niepozornych drogerii "no name" na terenie mojego niewielkiego miasta. Podoba Wam się? Jeśli tak, to życzę owocnych poszukiwań :))

sobota, 4 lutego 2012

Gościnne zmywanie ;)

Praktycznie każdego dnia nakładamy na buzię kremy, podkłady, pudry i inne kosmetyki. Koniec końców trzeba to wszystko zmyć ;) Codzienne oczyszczanie cery to absolutny mus - dla jej zdrowia i urody. Z tego względu ochoczo przyjęłam propozycję Olay dotyczącą przetestowania linii Gentle Cleansers (KLIK). Otrzymałam cztery produkty: nawilżające mleczko oczyszczające, łagodną emulsję do demakijażu oczu, odświeżający żel do demakijażu i odświeżający tonik do twarzy.


Sama niestety nie byłam w stanie sprawdzić działania całej gamy. Od pewnego czasu znowu noszę jedwabne rzęsy doklejane u kosmetyczki metodą 1:1 (pisałam Wam o tym TUTAJ), nie maluję ich, więc siłą rzeczy nie potrafiłabym przeprowadzić pełnego demakijażowego testu. Z tego względu do przetestowania linii Olay Gentle Cleansers zaprosiłam moją przyjaciółkę, Magdę, której cera jest niemal identyczna do mojej - normalna w kierunku mieszanej, względnie bezproblemowa. Zapraszam na krótką, aczkolwiek rzeczową recenzję jej autorstwa :)

"Do testów otrzymałam cztery kosmetyki do demakijażu. Sięgałam po nie przez niemal dwa miesiące co wieczór w następującej kolejności: mleczko, emulsja do demakijażu oczu, żel do mycia twarzy i tonik. 


Nawilżające mleczko oczyszczające wywarło na mnie bardzo dobre wrażenie. Nie klei się, nie wysusza skóry ani jej nie ściąga. Kosmetyk nie podrażnił mojej skóry ani nie szczypał w oczy. Jest bardzo wydajny! Ma konsystencję typowego mleczka. Ładnie pachnie :) I co najważniejsze - świetnie zmywa makijaż.



Łagodna emulsja do demakijażu oczu to moim zdaniem najsłabszy element serii. Owszem - nie podrażnia, nie uczula, nie szczypie w oczy. Jednak niezbyt dobrze spełnia swoje podstawowe zadanie. Aby dokładnie zmyć makijaż oczu (cienie i niewodoodporny tusz) trzeba nałożyć na powieki dużą ilość preparatu i dość mocno pocierać, co wywołuje dyskomfort i nie służy delikatnej skórze wokół oczu. Wzrok po zmywaniu emulsją przez moment jest zamglony. Plus za kremową, nielejącą konsystencję, zapach i wydajność. Mimo to nie planuję powrotu do tego kosmetyku.



Odświeżający żel do mycia twarzy to całkiem przyzwoity produkt. Ma lekko żelową konsystencję, ładnie pachnie, nie podrażnia ani nie uczula skóry. Dobrze się pieni, fajnie domywa resztki makijażu i sebum. Pozostawia cerę oczyszczoną i odświeżoną. Nie wywołuje wysuszenia czy napięcia skóry. W relacji do pozostałych kosmetyków serii jest nieco mniej wydajny (mimo to starcza na długo!). Niestety ciężko wydobyć z tubki resztki produktu. Ogólnie jestem na tak :)



Na koniec: odświeżający tonik do twarzy. Bardzo fajny produkt! Odświeża i tonizuje cerę, pozostawiając ją lekko nawilżoną, gładką i zmatowioną. Podobnie jak pozostałe kosmetyki linii Gentle Cleansers ładnie pachnie, nie podrażnia ani nie uczula. 


Generalnie jestem bardzo zadowolona z tej serii. Powiedziałabym, że dzięki swojej delikatności i łagodności poprawiła stan mojej cery. Zastanawiam się tylko, czy podobne spostrzeżenia miałabym stosując te kosmetyki osobno, zamiast jednocześnie. W każdym razie - jako całość linia jest godna uwagi :) Spełnia swoje zadanie, nie podrażnia, jest delikatna i przyjemna w stosowaniu. Jedyny element, który wykluczyłabym z użytku to emulsja do zmywania oczu. Powody podałam powyżej :) Najbardziej polecam tonik, zaraz po nim żel i mleczko. Na te kosmetyki warto wydać po tych kilkanaście złotych".

Cóż mogę dodać? :) Chyba tylko tyle, że dziękuję Magdzie za rzetelne testy i recenzję :))

Znacie linię Olay Gentle Cleansers? Co sądzicie o jej elementach?


**********************************************************************************************

Korzystając z okazji, że właśnie przedstawiłam Wam recenzję kosmetyków otrzymanych do testów...

Całkiem możliwe, że kojarzycie ostatnią blogową aferę. Jeśli nie, to zapraszam Was do lektury dwóch postów na blogu Dominiki, autorki Wyznań Kosmetykoholiczki: KLIK i KLIK. Dominikę spotkała przykra sytuacja, oszustwo. Na jaw wyszło, że w blogowym świecie funkcjonują osoby, których uczciwość i rzetelność pozostawia wiele do życzenia. Nie będę się rozpisywać. Już kilka bloggerek napisało na swoich blogach dokładnie to, co sama chciałabym Wam napisać - jak chociażby Cammie w swoim poście Trzy grosze ... : KLIK. Podpisuję się pod jej słowami, mam i uważam tak samo. Wiedzcie, że Na obcasach to blog, który powstał wyłącznie z pasji i dla przyjemności. Zakładając go nie przypuszczałam, że kiedykolwiek będę współpracowała z jakąkolwiek firmą. Obecnie współpracuję. Każda z tych relacji oparta jest na uczciwych zasadach. Mam poczucie, że jestem fair. Moje recenzje zawsze są w pełni subiektywne i uczciwe, bez względu na to, czy dany kosmetyk kupiłam, czy dostałam. Ogromnie cieszę się, że tak licznie obdarzacie mnie i moją markę - Na obcasach - zaufaniem i sympatią. Mam nadzieję, że tak zostanie. W końcu piszę właśnie dla Was i dla własnej satysfakcji, a nie dla paru otrzymanych w prezencie mazideł :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...