niedziela, 30 października 2011

Wyliczanka ;)

Tydzień temu Atqa, autorka bloga Atqa Beauty (KLIK), zapoczątkowała nowy, niezobowiązujący TAG dotyczący kosmetycznych "naj". Fajna zabawa, biorę udział! :)


Dzięki temu TAGowi mogę przypomnieć Wam o kilku moich hitach i kitach, polecić bądź odradzić pewne kosmetyki. No i daję się lepiej poznać ;) Pomyślmy...

W swoim okołourodowym zbiorze najwięcej mam... perfum. Siedemnaście pełnowymiarowych flakonów (z czego spora część zawiera mniej niż połowę pierwotnej zawartości - kupowałam je na spółkę z Wizażankami, którym odlewałam zamówione przez nie 'porcje'), kilkanaście odlewek (po ok. 5-10 ml), srylion próbek... Ten typ tak ma :)) Na drugim miejscu w kategorii 'najwięcej' plasują się lakiery do paznokci. Policzyłam - jest ich około 50 sztuk... Na szczęście już jakiś czas temu się opanowałam, przestałam kupować kolory różniące się od już posiadanych o pół tonu ;) Najmniej mam natomiast różów (róży?) do policzków. Całe dwa egzemplarze w idealnych dla mnie odcieniach brzoskwini :) Używam ich na okrągło.

Podczas wykonywania makijażu najbardziej lubię robić kreskę :) Wymaga to czasu i precyzji, ale mimo to ;) Natomiast najmniej lubię tuszować rzęsy. Mało kiedy jestem stuprocentowo zadowolona z efektu, często gdzieś się ubrudzę... Żmudna robota.

Najlepszy podkład do cery mieszanej i względnie bezproblemowej to moim zdaniem Revlon ColorStay, ale uwaga, ten w formie musu! Pisałam o nim TUTAJ. Używam go do dzisiaj. Fluid ColorStay jakoś mnie nie przekonuje... Najlepszy korektor pod oczy - Skinfood DarkCircle Salmon Concealer :) (KLIK). Najlepsze cienie - te z paletek Sleek :) Najlepsze i niedrogie zarazem. Ja kocham Oh So Special (KLIK). Najlepszy tusz - od kilku miesięcy króluje u mnie Maybelline One by One. Z tymczasową przerwą, bo znowu cieszę się przedłużonymi u kosmetyczki rzęsami ;)

Najdroższe w moim zbiorze są perfumy. Victor & Rolf - Flowerbomb edt, Ginestet - Botrytis, Nina Ricci - Belle de Minuit, Serge Lutens - Un bois vanille... Sama nie wiem, za które z nich zapłaciłam najwięcej. W każdym razie warto było :)) Gdyby zawęzić kryterium do kosmetyków kolorowych, to najdroższe i najbardziej ekskluzywne w moim kufrze są Meteoryty Guerlain (pisałam o tych pudrach TUTAJ). Najtańszymi posiadanymi przeze mnie kosmetykami są lakiery do paznokci - pewnie z powodu ceny ciągle daję się skusić na nową buteleczkę...

Najrzadziej używam mazideł do ust. Mam jedną pomadkę ochronną, która idzie w ruch zimą (naturalnie każdej zimy kupuję świeżą ;)), dwa balsamy Rosebud których używam, jak mi się przypomni, jeden błyszczyk kolorowy wygrany w rozdaniu i jedną szminkę otrzymaną od koleżanki. Jednak kolor na ustach - to nie dla mnie. Wolę wyraźnie podkreślone oczy :) Najczęściej używam pudru i perfum. Minimum dwa razy dziennie (wykluczając dni, kiedy nie wystawiam nosa z domu).

Marka, której mazidła do twarzy zrobiły na mnie najlepsze wrażenie, to Sanoflore (KLIK). Z pewnością wrócę do ich kremów. Najmniej przypadły mi do gustu kremy Nivea (nie licząc wersji klasycznej i soft - ich jednak używam bardziej do ciała, niż do twarzy).

Za najlepszy kosmetyk pielęgnacyjny do ciała uważam... oliwkę dla niemowląt :) Najgorszego nie wytypowałam.

Najlepszy peeling do twarzy - droboziarnisty od Perfecty :) (KLIK). Tu także brak najgorszego - każdy mniej lub bardziej pomaga uzyskać gładką cerę. Najlepszy peeling do ciała - zaparzone i przestudzone fusy kawy :) Serio! A wymieszane z cukrem i żelem pod prysznic / oliwką to już w ogóle torpeda ;) Najlepsza gąbka myjąco-peelingująca: Syrena Antycellulit :) dostępna w Rossmannie.

Najlepszą kuracją dla moich farbowanych, często prostowanych włosów są zdecydowanie oleje - z Sesą (KLIK) na czele. Przy okazji poruszę temat szamponów - najgorsze dla mnie są te o wodnistej konsystencji (np. Radical) oraz te bez silikonów w składzie, naturalne... Plączą mi włosy. Nie lubię!

Zabiegi kosmetyczne, za którymi najmniej przepadam, to demakijaż, depilacja i wmasowywanie preparatów ujędrniających.

Najprzyjemniejsze w aplikacji są moim zdaniem perfumy :) zaraz po nich korektor do brwi Delia (KLIK) - sekunda roboty a efekt jak malowany ;) i róż do policzków. No i wszystko to, czym mogę zrobić fajną kreskę ;) A przy okazji - najbardziej fantastyczny pędzelek do linerów to ten z H&M! :)

O jakich niewymienionych przeze mnie 'naj' chciałybyście jeszcze przeczytać? ;))

Zgrany duet :)

Nadchodzi najbardziej nijaki miesiąc w roku. Zimno, ciemno, wietrznie, deszczowo, buro, brzydko... Jak ja nie lubię listopada! Postanowiłam, że nie dam się jesiennemu nastrojowi. Będę ożywiać codzienność, skupiać się na pozytywnych akcentach. Od teraz. Akcję rozpoczęłam od paznokci ;) Elektryzująca fuksja plus trochę błyskotek to świetny początek! Tak myślę :)


Ze swojego lakierowego pudełka wyjęłam lakier Inglot nr 939 oraz top coat Essence Circus Confetti. Ten pierwszy kocham za kolor (niesamowity, głęboki odcień fuksji), konsystencję, szybkość wysychania i trwałość. Do zarzucenia mam mu właściwie tylko jedno: ma zdecydowanie za wąski pędzelek. Trzeba się namachać, żeby pokryć lakierem całą płytkę paznokcia za jednym razem. Nie zrażam się jednak, kolor wygrywa :) Natomiast co do Circus Confetti - co tu dużo mówić :) Efekty specjalne w buteleczce. 

Co uzyskałam dzięki połączeniu tych dwóch lakierów? Spójrzcie :) Na paznokciach mam dwie warstwy Inglota i jedną warstwę top coatu Essence. 



Wesoło i optymistycznie :) O to chodziło! Moim zdaniem Inglot 939 i Essence Circus Confetti to bardzo zgrany duet :))

piątek, 28 października 2011

Palce lizać ;))

Wczoraj była sałatka, dzisiaj zapraszam na deser! Zaangażowałam przyjaciółkę do wspólnego pieczenia halloweenowych ciasteczek. Na czym polega ich halloweenowość? Spójrzcie :))


Piekłyśmy... paluszki rodem z opowieści o Frankensteinie ;)) 

Na przepis trafiłam dzięki A., autorce Zuego Bloga (KLIK). Ta z kolei wygrzebała go z czeluści forum strony gazeta.pl. Ja nieco go zmodyfikowałam, a teraz przekazuję dalej. Receptura na tak osobliwe smakołyki musi być szerzej znana ;))

Składniki (proporcje na 40 - 50 paluszków):

250 g miękkiego masła (1 i 1/4 kostki)
1 szklanka cukru (zwykłego lub pudru)
1 jajko
1 łyżeczka olejku migdałowego (niekoniecznie)
1 łyżeczka olejku waniliowego (niekoniecznie)
3 szklanki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
duża szczypta soli
opakowanie całych migdałów (nie płatków!)
2 łyżeczki dżemu (truskawkowego, borówkowego lub porzeczkowego)

Przygotowanie:

Zmiksuj wyjęte wcześniej z lodówki, miękkie już masło z cukrem. Dodaj jajko, olejki, część mąki wymieszanej z proszkiem do pieczenia i solą - miksuj nadal. Następnie dosyp resztę mąki, wyrabiaj ciasto ręką. W razie, gdyby ciasto było kleiste podsypuj je mąką, nawet jeśli jej ilość w cieście miałaby przekroczyć wspomniane wyżej trzy szklanki. Uformuj kulę, opakuj ją w woreczek i włóż do zamrażalnika na ok. 30 minut. Zblanszuj migdały (zalej wrzątkiem, a następnie obierz ze skórki). Po upływie wyznaczonego czasu włącz piekarnik - musi nagrzać się do ok. 200 - 210 stopni C. Wyjmij ciasto, odkrawaj po kawałeczku, formuj paluszki. W miejsce paznokci wciskaj migdały. Pod niektóre z nich kapnij nieco dżemu, który da dramatyczny efekt wypływającej krwi ;) Miejsca "stawów" ponacinaj nożem dla uzyskania charakterystycznych linii. Kładź paluszki na wyłożonej papierem do pieczenia blasze. Wsadź ją do mocno nagrzanego piekarnika (w ledwo ciepłym ciasto rozpłynie się, paluszki stracą kształt). Piecz przy użyciu dolnej i górnej grzałki przez około 10 - 12 minut.


Przepraszam za jakość zdjęć, były robione wieczorem - nie mogło się obyć bez lampy. Musiałam działać, bo obawiałam się, że paluszki nie doczekają do rana... ;)

Polecam Wam formować wąskie paluszki i nie przejmować się, że migdał jest szerszy niż one same - ciasto urośnie (rozszerzy się) podczas pieczenia. Szkoda, że nie wiedziałam tego wcześniej - większość moich paluszków po upieczeniu bardziej przypominało ogórki tudzież myszy... Do zdjęcia wybrałam najwęższe ;))

Wypieki z zewnątrz są lekko chrupiące, w środku natomiast miękkie, maślane. Palce lizać! Dosłownie i w przenośni ;)))

czwartek, 27 października 2011

Dla kubków smakowych ;))

Dawno nie zapraszałam Was do stołu. Pora to nadrobić :) Zainspirowana pomysłem Renikici na romans kurczaka z żurawiną (KLIK) stworzyłam własną kompozycję. Chodźcie, pyszna sałatka czeka! :)


Do przygotowania sałatki na ok. 12 porcji (średniej wielkości miska) potrzebowałam:

- ryżu dzikiego & parboiled (po dwie torebki z każdego rodzaju lub cztery torebki gotowej mieszanki np. Kupec, Sonko - ja wolę kupować te dwa rodzaje ryżu osobno, bo dzięki temu mogę manipulować proporcją)
- dwóch podwójnych piersi z kurczaka
- dużej puszki ananasa
- małej puszki kukurydzy
- kilku łyżek sezamu
- dwóch - trzech łyżek majonezu (preferuję kielecki - ma wyrazisty smak)

Zrobiłam ją następująco:

Kurczaka obrałam, umyłam, pokroiłam w kostkę i usmażyłam na oliwie, doprawiając go w tzw. międzyczasie zmiażdżonym czosnkiem, bazylią i oregano. Ryż ugotowałam, wsypałam do miski i odstawiłam do przestygnięcia. Ananasa pokroiłam na kawałki i wraz z sokiem pozostałym w puszce dodałam do ryżu (który fajnie nim nasiąka i nabiera ananasowego posmaku). Dorzuciłam przestudzonego kurczaka. Wrzuciłam kukurydzę. Na suchej patelni uprażyłam sezam, a następnie dorzuciłam go do sałatki. Do tego dołożyłam majonez, wymieszałam i odstawiłam do lodówki, żeby składniki miały możliwość się "przegryźć". Nie wytrzymałam jednak zbyt długo, po godzinie przystąpiłam do konsumpcji ;))


Chrupkość ryżu, słodycz ananasa i kukurydzy, delikatność kurczaka i charakterystyczny, mocno wyczuwalny posmak prażonego sezamu, który zdecydowanie wzbogaca tę kompozycję. A wszystko to pachnące i cudownie wilgotne od soku ananasowego. Do tego - jeśli macie ochotę - pieczywo czosnkowe prosto z piekarnika, choć i bez niego niczego tej sałatce nie brakuje. Miks smaków i doznań, prawdziwa pieszczota dla kubków smakowych. Po prostu niebo w gębie :))

wtorek, 25 października 2011

Basta ;))

Mój blog po raz kolejny został wyróżniony :) Tym razem przywędrował do mnie TAG Tell me about yourself award. Nagrodę przyznały mi: Sauria80 (KLIK), Katalina (KLIK), Kosodrzewina (KLIK) oraz Kinga (KLIK). Dziękuję! :))


Zasady:
- napisz, kto przyznał Ci nagrodę
- napisz siedem przypadkowych faktów o sobie
- nominuj 15 blogerek

Wiecie, co Wam powiem? Powiem Wam, że nie powiem Wam nic ;)) Siedem faktów o sobie podawałam już TUTAJ, TUTAJ i TUTAJ. Basta ;)

Na temat tagowania dużej ilości blogerek też już się wypowiadałam. Co za dużo, to niezdrowo. Nominowanie więcej niż pięciu blogów jest po prostu czasochłonne i męczące. Poza tym tag zbyt szybko zatacza krąg. Do zabawy zapraszam trzy bloggerki: MizzVintage (KLIK), Redhead-Blabber (KLIK) oraz Sonnaille (KLIK). I... basta ;))

niedziela, 23 października 2011

Kuracja - cud :))

Jakiś czas temu na blogach głośno zrobiło się o olejowaniu włosów. Temat jeszcze pół roku temu był mi całkiem obcy. Wiele dowiedziałam się z bloga Anwen: Jak dbać o długie włosy? (KLIK) - polecam Wam lekturę wszystkich jej postów :) Moja ciekawość została rozbudzona. Nowe narzędzie w walce o piękne i zdrowe włosy? Wchodzę w to! Kupiłam cztery różne oleje w nadziei, że kuracja nimi pomoże moim zmęczonym farbowaniem i częstym prostowaniem włosom. Dzisiaj pragnę podzielić się z Wami wrażeniami z użytkowania jednego z nich. Przedstawiam olej Sesa :)


Kupiłam go w sklepie Helfy.pl (KLIK). Zapłaciłam 25 zł za 90 ml.



Olejek opakowany jest w twardą, solidną butelkę z zakrętką. Pachnie... szarym mydłem z dodatkiem sama-nie-wiem-czego ;) Woń nie jest zbyt przyjemna, ale jednocześnie nie drażni. Wyczuwalna jest głównie podczas aplikacji. Całkowicie znika dopiero po umyciu włosów. Kolor: jasna zieleń.


Sesa w temperaturze pokojowej przyjmuje stan stały. Przed użyciem należy umieścić buteleczkę pod strumieniem gorącej wody - olej rozpuści się już po kilkunastu / kilkudziesięciu sekundach. Można aplikować :) Ale jak...?


Przyznaję, nie zawsze stosuję Sesę zgodnie z zaleceniami producenta. A właściwie to bardzo rzadko ;)) Zazwyczaj nakładam ten olej bez wcześniejszego mycia / zwilżania głowy. Aplikuję go nie tylko na skalp, ale i na całą długość włosów, nie żałując preparatu końcówkom. Masuję skórę opuszkami palców, a następnie dokładnie rozczesuję włosy potraktowane olejem, by równomiernie go rozprowadzić. Związuję strąki w warkocz i... idę spać :) Rano zmywam zwykłym szamponem i poprawiam odżywką - włos oczyszcza się z olejku bez problemu.

Z pewnością zastanawiacie się co z kwestią skuteczności tego oleju. Powiem jedno: rewelacja!!! Pieśni pochwalne piane nad tym produktem na łamach Internetu brałam na pół-serio. Bo jak to? Kosmetyk - cudotwórca? A jednak! Właśnie sama zamierzam wyśpiewać podobny hymn ;))

Moja kuracja olejowa trwa od lipca bieżącego roku. Muszę dodać, że równocześnie z jej wprowadzeniem mocno ograniczyłam prostowanie i suszenie czupryny oraz zamieniłam klasyczną szczotkę na Tangle Teezer (o której pisałam TUTAJ). Od tamtej pory olejuję włosy średnio 3 razy na tydzień - różnymi olejami, najczęściej sięgam jednak właśnie po Sesę. Zawsze zostawiam olej na włosach na całą noc.

Po pierwszym miesiącu nie widziałam żadnej różnicy. Nie zniechęciło mnie to (na szczęście!), olejowałam dalej. Po upływie drugiego miesiąca dostrzegłam pierwsze rezultaty kuracji. Włosy stały się przede wszystkim gładsze (i - co za tym idzie - bardziej lśniące), a dzięki temu ograniczyła się ich skłonność do niemiłosiernego plątania się. Mniej się puszą! Są odporniejsze na wilgoć. Wyglądają na mocniejsze i zdrowsze. W kwestii wypadania również zanotowałam korzyści (niezbyt spektakularne, ale jednak). O ile na to wszystko wpływ miały również: odstawienie prostownicy i zmiana szczotki na "nieszarpiącą", o tyle czynniki te raczej nie miały swojego udziału w jeszcze jednym aspekcie. Dziewczyny, dzięki kuracji olejowej moje włosy rosną jak szalone! Zawsze rosły dość szybko, ale to co dzieje się teraz przekracza moje oczekiwania :) Po dość drastycznym cięciu z maja niemal nie ma już śladu. Niestety nie wpadłam na pomysł zmierzenia długości włosów przed zastosowaniem kuracji (bo zwyczajnie nie wierzyłam w te doniesienia o przyspieszeniu tempa ich wzrostu...), ale widzę to gołym okiem. Łał :)))

Dlaczego akurat Sesa jest moim ulubionym olejem? Niejednokrotnie zaobserwowałam, że to właśnie po zastosowaniu tego konkretnego oleju moje włosy są mega-lśniące, wygładzone, odżywione. Po użyciu pozostałych posiadanych przeze mnie olejków nie zauważałam aż tak dobrych rezultatów (aczkolwiek noty także są pozytywne :)). Podejrzewam też, że to właśnie Sesa wpływa na tempo wzrostu włosów, ponieważ to jej używam w przeważającej większości zabiegów (ok. 80%). Pozostałe oleje zapewne też działają korzystnie, jednak to właśnie po użyciu Sesy czuję, że włosy zyskały to "coś" :) Co więcej - im dłużej trwa moja olejowa kuracja, tym jej efekt staje się trwalszy (zauważalny nie tylko na dzień po nocy spędzonej z olejem, ale dużo dłużej). Z pewnością kupię butlę Sesy o pojemności 180 ml (a przy okazji kilka innych olejów, które już mam na oku ;)). Gorąco polecam ten produkt każdej początkującej (i zaawansowanej ;)) włosomaniaczce!

Stosujecie olejki do włosów? Znacie Sesę? Jakie są Wasze wrażenia i spostrzeżenia związane z jej stosowaniem? :)

czwartek, 20 października 2011

Rok motyla ;)

Już jest! Mój nowiutki, pachnący, lśniący kalendarz Paperblanks na rok 2012 :))) Jak już wiecie z TEGO oraz z TEGO posta, mam fioła na ich punkcie. Kiedy podczas ostatniej wizyty w Empiku zauważyłam nową kolekcję tych designerskich notatników i kalendarzy (oficjalna strona: KLIK) niezwłocznie rzuciłam się w stronę półki i przystąpiłam do wybierania Tego Jedynego Wzoru ;)) Padło na... motyle :) Flutterbyes Midi:

(foto: diaries.co.uk)






Piękny, klimatyczny motyw. Wybrałam kalendarz w formacie midi (13 x 18 cm) o układzie day-at-a-time (każdy dzień na osobnej stronie), zamykany na gumkę.




Z tyłu wkładka pod postacią skoroszytu na adresy i dodatkowe notatki.

Cudeńko. 2012 ogłaszam rokiem motyla ;))

czwartek, 13 października 2011

Kąpiel muffinkowa :))

Jestem fanką słodkich zapachów. W kuchni, w samochodzie, na skórze... Jak już wiecie, mam w swoim olfaktorycznym zbiorze perfumy pachnące chociażby miodem, piernikiem czy czarną wanilią :) W łazience słodycz również być musi! I jest :) Piszę, by polecić Wam świetny żel pod prysznic, którego zapach kojarzy mi się z czekoladowo - kokosowymi muffinami: Dairy Fun - Czekolada. Mniam!

(foto: perfumyperfumeria.pl)

Słowo od producenta:
Seria Dairy Fun została stworzona z myślą o tych, dla których kąpiel to nie tylko codzienny zwyczaj, ale przyjemność i relaks. Nasze aromatyczne kosmetyki pozwalają odprężyć się po długim dniu, a dzięki specjalnie opracowanym recepturom doskonale nawilżają i odżywiają skórę. W składzie produktów znajdziecie między innymi krowie mleko, wosk pszczeli, masło shea, naturalne oleje - wszystko to w trosce o Wasze ciało.

Kosmetyk ten kupiłam w drogerii Natura. Kosztował - o ile dobrze pamiętam - 9,90 zł. Sporo jak za żel pod prysznic, ale warto! Za tę cenę otrzymujemy 400 ml świetnego produktu. Zapach nie jest ani odrobinę chemiczny. Mleczna czekolada przysypana kokosem jak żywa. Aromat jest wyczuwalny w trakcie kąpieli - kilka chwil później znika ze skóry ustępując miejsca perfumom, co oczywiście jest na plus. Żel jest bardzo wydajny, świetnie się pieni. Nie wysusza skóry. Buteleczka jest poręczna, fajnie wykonana i utrzymana w pozytywnej, wesołej stylistyce. W przyszłości z pewnością skuszę się na inny (albo ten sam ;)) wariant zapachowy żelu Dairy Fun. Może truskawka? Lub czysty kokos? Te opcje również nęciły mój nos :))

(foto: pinger.pl)

Czy są tu inne amatorki słodyczy nie tylko jadalnej? ;)

wtorek, 11 października 2011

Ranking :)

Właśnie mijają dwa miesiące, odkąd zaczęłam testować nową linię mazideł do twarzy Olay - Active Hydrating. Przypominam, że do wypróbowania otrzymałam:




- krem nawilżający na dzień do skóry wrażliwej,
- krem nawilżający na dzień do skóry normalnej / suchej,
- hydrożel nawilżający na dzień do skóry tłustej / mieszanej,
- krem nawilżający na noc do skóry normalnej / suchej / mieszanej,
- emulsja nawilżająca do skóry normalnej / mieszanej.

Zapraszam Was na stronę producenta: KLIK

W ciągu wspomnianych wyżej dwóch miesięcy zdążyłam wyrobić sobie opinię na temat tych produktów. Każdego z nich używałam przez około 2 tygodnie. Nie jest to niestety stuprocentowo miarodajna długość testów, jednak w tym czasie uważnie obserwowałam reakcje swojej skóry i już wiem to, co najistotniejsze :)

Muszę dodać, że kosmetyki oceniać będę z własnej perspektywy, jako posiadaczka cery normalnej / mieszanej, raczej bezproblemowej, bez skłonności do alergii, reagującej zmianami skórnymi tylko sporadycznie, w wyniku zmian klimatu / pielęgnacji itp.

Pora na krótkie i rzeczowe recenzje! Pięć kosmetyków, pięć miejsc w hierarchii. Po przemyśleniu wyników testów ułożyłam swój prywatny ranking mazideł Olay Active Hydrating. Zacznijmy od najsłabszego ogniwa...

Miejsce 5. - Hydrożel nawilżający na dzień.

Przezroczysty, o lekkiej konsystencji, idealnie się wchłania nie pozostawiając wyczuwalnej warstwy na skórze, nie blokuje porów. Szczególnie zalecany do skóry przetłuszczającej się. Zawiera glicerynę i witaminę B5.


Byłam bardzo ciekawa tego kosmetyku. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką formułą "kremu". Jako, że marka Olay przysłała mi paczkę podczas jednego z gorących, sierpniowych tygodni, to właśnie od lekkiego hydrożelu rozpoczęłam testy. Wydał mi się propozycją idealną na lato.


Pierwszy kontakt z produktem Olay i... taki zawód! Bardzo się z tym kosmetykiem nie polubiliśmy... Nawilżanie oceniam jako niemal zerowe (a przypominam, że moja normalna / mieszana cera nie potrzebuje ponadprzeciętnych nawilżaczy). Hydrożel szybko się wchłania i rzeczywiście nie pozostawia na skórze wyczuwalnej warstwy. Jednak wewnątrz skóry też nic nie pozostawia. To jak smarowanie się wodą. Mało tego! Po kilku dniach używania hydrożelu moja bezproblemowa na ogół cera zareagowała wysypem... Po odstawieniu stan mojej skóry momentalnie uległ poprawie. Powtórzyłam test i tym samym zafundowałam sobie powtórkę z rozrywki. Kosmetyk poszedł w inne ręce. Chcecie poznać jego losy? Już mówię: moją przyjaciółkę uczulił (skarżyła się na pieczenie skóry wokół ust), jej mamę wysuszył, natomiast zadowolił dopiero jej nastoletnią siostrę o idealnej cerze i niewielkich pielęgnacyjnych potrzebach. Dla mnie - kit.

Miejsce 4. - Krem nawilżający na dzień - skóra normalna / sucha.

„Szklanka wody” dla skóry, zawiera glicerynę i wazelinę. Krem wnika w skórę chroniąc ją przed utratą naturalnego nawodnienia i ulepszając jej umiejętność utrzymania nawilżenia.


Całkiem niezły, przyjemny krem na dzień. Nawilżenie nie jest rewelacyjne (hasło "szklanka wody" uważam za przesadzone), ale jak dla mnie - wystarczy :) Kosmetyk bardzo szybko się wchłania, nie pozostawia na skórze filmu, lekko ją matuje. Jedno, co mi w nim przeszkadza, to zapach - lekko pudrowy (kojarzy mi się z zapachem różowej oliwki dla niemowląt J&J), nieco za mocny. Na szczęście nie utrzymuje się na skórze. Tak czy owak krem zużyję do końca :) 

Miejsce 3. - Krem nawilżający na noc.

Prawdziwy “dzbanek wody” dla spragnionej skóry. Zawiera dużą dawkę gliceryny. Krem pobudza naturalne procesy regeneracyjne naskórka, stopniowo uzupełniając ochronny płaszcz wodno-lipidowy, a także zwiększa zdolność skóry do utrzymania nawilżenia przez dłuższy czas.


Tam szklanka, tu dzbanek... ;) Nie zgadzam się z tym. Niemniej jednak krem na noc Olay Active Hydrating uważam za produkt całkiem przyzwoity. 


Co ciekawe, według mnie nie różni się niczym od zajmującego 4. miejsce kremu na dzień do cery normalnej i suchej. Ma ten sam zapach, wygląd, konsystencję i właściwie również działanie. Polecam osobom młodym, posiadającym niewymagającą cerę. Krem zapewnia skórze odprężenie i lekkie nawilżenie, jednak o dogłębnym odżywieniu czy regeneracji raczej nie ma mowy.

Miejsce 2. - Nawilżająca emulsja na dzień.

Nowa, ulepszona formuła Beauty Fluid – pierwszego produktu OLAY, stanowiącego serce marki. Zawiera glicerynę, wazelinę i oleje mineralne. Unikalna formuła działa jak nośnik, dostarczając skórze aktywne składniki odżywczo-nawadniające i chroniące ją przed utratą naturalnego nawilżenia. Emulsja ma wyjątkowo lekką konsystencję, więc szybko się wchłania. Nie pozostawia tłustej warstwy, by skóra mogła naturalnie oddychać, dlatego jest idealna pod makijaż.


Coś innego! 100 ml, czyli pojemność dwa razy większa niż ta oferowana w przypadku kremów. Wygodna, higieniczna w stosowaniu buteleczka z dozownikiem zamiast słoiczka.


Zapach słabszy, przyjemniejszy niż w przypadku kremów. Konsystencja lżejsza, bardziej wodnista. Znakomita wydajność - wystarczy ilość wielkości monety dziesięciogroszowej, by nasmarować całą buzię. Wchłanianie natychmiastowe. Nawilżenie - wystarczające, w sam raz na letnie dni. Na zimę będzie zbyt delikatne.


Na ciepłe / gorące dni, dla osób posiadających niezbyt wymagającą cerę - zdecydowanie polecam.

Miejsce 1. - Krem nawilżający na dzień - skóra wrażliwa.

Nie zawiera składników zapachowych i barwników; odpowiednie nawilżenie naskórka powoduje usprawnienie funkcji obronnych skóry. 


Mój faworyt! Na pierwszy rzut oka widać dlaczego :) Ten krem - jako jedyny kosmetyk z linii Active Hydrating - nie jest barwiony i nie pachnie! Za to duży plus. Ponadto łączy w sobie zalety prezentowanych powyżej kremów: błyskawicznie się wchłania, nie pozostawia na skórze wyczuwalnej warstwy, lekko matuje, nawilża moją normalną cerę w stopniu zadowalającym, nie wywołuje niepożądanych reakcji skóry. Bardzo fajny produkt.

Podsumowanie:

Wszystkie kosmetyki Olay Active Hydrating opakowane są w solidne, ładne opakowania. Do gustu przypadły mi zwłaszcza 50-ml słoiczki - wykonane z fajnego tworzywa (którego nie potrafię nazwać ;)), twarde, bardzo lekkie. Po odkręceniu nakrętki moim oczom ukazała się ochronna "nakładka" chroniąca zawartość. Buteleczka, w którą opakowana jest emulsja, również wzbudza moją aprobatę. Solidna, a jednak na tyle miękka, że wyciśnięcie z niej resztek produktu nie powinno być problemem. Dozownik ułatwia wydobycie pożądanej ilości kosmetyku.

Wszystkie sprawdzają się jako baza pod makijaż - głównie dzięki szybkiemu i dokładnemu wchłanianiu.

Dlaczego krem na dzień do skóry normalnej / suchej jest na miejscu czwartym, a nie na trzecim? Być może zamieniłabym go kolejnością z kremem na noc (który jednak powinien być bardziej odżywczy), gdyby nie to, że w swojej Olayowej rodzinie ma tak ostrą konkurencję w kategorii "na dzień" ;)

Składy przedstawionych powyżej kosmetyków rewelacyjne nie są. Bo czy zawartość olejów mineralnych to powód do chwalenia się? Mam pewne wątpliwości. Pozostawiam to Waszej ocenie, ja niestety specjalistką od składów nie jestem...

Przybliżony koszt każdego z kosmetyków Olay Active Hydrating - 17 złotych.

Testy hydrożelu postrzegam jako ryzykowne, ale odnośnie pozostałych kosmetyków z linii AH - warto spróbować! Polecam zwłaszcza osobom młodym, do których zresztą owa linia jest kierowana. W przypadku cer dojrzalszych, wymagających kosmetyków wspierających walkę z pierwszymi oznakami starzenia, potrzebujących głębszego nawilżenia i regeneracji kosmetyki Olay Active Hydrating prawdopodobnie się nie sprawdzą. Jako 24-letnia posiadaczka z reguły bezproblemowej cery z przyjemnością wrócę do kremu na dzień do cery wrażliwej oraz do emulsji nawilżającej. Ale to na wiosnę, teraz jest pora na coś treściwszego :)

Macie doświadczenia z którymkolwiek z kosmetyków Olay Active Hydrating? Jak Wasze odczucia mają się do moich? Który z produktów Olay AH wzbudził Wasze zainteresowanie? Porozmawiajmy :)

sobota, 8 października 2011

Innowacja :)

Postanowiłam, że nie zamieszczę recenzji, dopóki nie zużyję tego produktu do końca. Stało się - produkt zniknął ;) a ja mogę wydać w pełni przemyślany osąd. Dziś recenzja hiszpańskiego sztyftu antycellulitowego Thiomucase - zapraszam do lektury.


Zapraszam Was na stronę producenta: KLIK. Na początek kilka słów od firmy Almirall:

Sztyft z LIPODUALENZYM® Thiomucase Extreme Areas jest Twoją nową bronią służącą do zwalczania cellulitu w newralgicznych miejscach. Intensywna kuracja, która zrewolucjonizuje Twoją walkę z cellulitem. Dodatkowo sztyft z LIPODUALENZYMEM® Thiomucase Extreme Areas oddziałuje na inne problemy powodowane przez uporczywy cellulit: poprawia drenaż limfatyczny, pobudza mikrokrążenie w miejscach dotkniętych cellulitem, poprawia elastyczność skóry. Nowa forma w sztyfcie, która umożliwia nakładanie preparatu połączone z automasażem. Nakłada się szybko, nie brudzi rąk.


Oprócz rozgromienia cellulitu, wygładzenia i ujędrnienia skóry producent sztyftu Thiomucase obiecuje zmniejszenie obwodu uda w krótkim czasie: aż do 1,5 cm po 2 tygodniach oraz aż do 2,8 cm po 4 tygodniach. 


Skład sztyftu:
Alcohol Denat., Propylene Glycol, 1,3 - Propanediol, Sodium Stearate, Cyclotetrasiloxane, Aqua, Hibiscus Sabdariffa Extract, Visnadine, Coleus Forskohlii Root Extract, Equisetum Arvense Extract, Aesculus Hippocastanum, Trihydroxystearin, Cyclopentasiloxane, Sorbitol, Sodium Hydroxide, Glucose, Lactic Acid, Parfum, Triclosan, Phenoxyethanol, Butylparaben, Ethylparaben, Isobutylparaben, Methylparaben, Propylparaben, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, CI 19140, CI 42090, Caramel, Limonene, Linalool.



Przedstawiony powyżej produkt to prawdziwa innowacja - pierwszy kosmetyk antycellulitowy w formie sztyftu. Dzięki takiej postaci stosowanie jest bajecznie proste. Popatrzcie na instrukcję:


Uzbrojona w powyższe informacje na przełomie czerwca i lipca rozpoczęłam testy. Pierwsze wrażenia? Sporych rozmiarów pudełko, a w środku już nie tak duże, eleganckie, białe opakowanie. Po zdjęciu nakrętki i przekręceniu podstawy naszym oczom ukazuje się właściwy produkt - ciemnozielony sztyft, który pachnie alkoholem conajmniej na kilometr ;)



Po kilku pierwszych użyciach stwierdziłam, że wydajność nie będzie zbyt powalająca. Myliłam się! Sztyft stosowałam każdego wieczoru - wystarczył na 3 miesiące. Za to duży plus.

Sztyftem masowałam skórę ud (od kolan wzwyż) i pośladków. Robiłam to codziennie kilkanaście minut przed snem. Obficie, nie żałowałam sobie. Sztyft w trakcie aplikacji jakby topi się, lekko mięknie w wierzchniej warstwie. Z tłustawego staje się... mokry. Prawie jak żel. Kosmetyk niestety pozostawia na skórze lepką warstwę, która nigdy nie wchłania się w stu procentach. Pozostawia również uczucie chłodu, co akurat poczytuję za przyjemne ;) Odczuwalnie napina i widocznie wygładza skórę. Stwierdzam jednak, że w moim przypadku jest to efekt w sporej mierze doraźny. Powodu upatruję w fakcie, iż mój cellulit ma podłoże wyłącznie hormonalne (nie mam nadwagi, ale biorę pigułki). Przypuszczalnie pozbyłabym się go na stałe dużo ćwicząc, jedząc wyłącznie zdrowo i masując się specyfikami częściej niż raz dziennie, ale... jestem leniwą hedonistką... ;)) Po kuracji sztyftem Thiomucase rzeczywiście zauważam różnicę - skóra jest w lepszym stanie pod względem jędrności i napięcia. Zmniejszenia obwodu ud nie zanotowałam. Zwracam Waszą uwagę na jeszcze jeden aspekt - skórę traktowaną Thiomucase trzeba porządnie nawilżać! W przeciwnym razie łatwo o przesuszenie, którego sprawcą będzie skład produktu.

Podsumowując:
Sztyft Thiomucase firmy Almirall to moim zdaniem bardzo dobry produkt. Łatwy w stosowaniu, higieniczny (nie brudzi rąk!) i generalnie rzecz biorąc - skuteczny. Nie oszukujmy się - poprawa jędrności skóry to także zasługa masażu, nie tylko samego kosmetyku, i zapewne poprawiłaby się nawet, gdybyśmy masowały uda zwykłym kremem. Skład Thiomucase z pewnością jest jednak kolejnym gwodździem do cellulitowej trumny :) Myślę, że osoba borykająca się z cellulitem niewywołanym hormonami (a np. siedzącym trybem życia) zauważy jeszcze lepsze rezultaty niż ja.

Czy polecam zakup? 
To zależy. Jeśli jesteś niesystematyczna, leniwa i szukasz produktu, który cudownym sposobem zniweluje Twój cellulit bez większego wysiłku - szkoda pieniędzy. Sztyft kosztuje bowiem niemało, bo prawie 90 zł. Natomiast jeżeli jesteś zmotywowana, zdrowo się odżywiasz, ćwiczysz i szukasz kolejnego (wygodnego, przyjemnego w stosowaniu) narzędzia, by wzbogacić swój arsenał w walce przeciwko cellulitowi - zainwestuj. Efekty - mniejsze lub większe - będą na pewno :) A jak jeszcze można sobie pomóc? Zajrzyjcie na bloga ambasadorki Thiomucase: Jak się pozbyć cellulitu? (KLIK) Zapraszam :)

* obrazki - własność producenta (źródło: strona www, materiały promocyjne)

wtorek, 4 października 2011

Żyjąc wspomnieniami :)) (photo heavy)

Z wakacji wróciłam już cztery dni temu, ale wciąż żyję wspomnieniami. Pozwolicie, że się nimi z Wami podzielę? Zapraszam na krótką, wirtualną wycieczkę po gorącym, jedynym w swoim rodzaju Egipcie :))





















Błogie lenistwo nad hotelowym basenem. Spacery nad sąsiadujące z ogrodem morze, które podczas odpływów odsłaniało martwą rafę. Taksówkowa wyprawa na bazar El Dahar. Rejs na Giftun, w trakcie którego snurkowaliśmy na rafach - tym razem żywych :) Wrażenia bezcenne. No i sama atmosfera, klimat Egiptu który osobiście uwielbiam, pomimo pewnych niedogodności.

Na koniec odrobina prywaty, takiej mocno prywatnej. Niezainteresowanych uprasza się o zaprzestanie czytania w tym miejscu ;))

Zdjęcia miały być wczoraj, ale się nie wyrobiłam, gdyż moją głowę (oprócz wspomnień) zaprząta coś jeszcze. Chociaż... to także jest wakacyjne wspomnienie. Nie wytrzymam, żeby się nie pochwalić! Do Egiptu pojechałam z Nim jako jego dziewczyna, a wróciłam... jako narzeczona :)))


I jak tu nie żyć wspomnieniami? ;))

No, ale dość tego rozprężenia. Wracam do normalnego blogowania. W kolejce już czeka kilka recenzji. Nie pozwolę Wam na nie czekać zbyt długo :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...